Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/337

Ta strona została przepisana.

Nie, nic nie było prócz poduszki, na której wspierała się głowa chorego dziecka, wełnianego okrycia, pod którem dyszała pierś jego ochrypła, dwóch koszulek i starych sukienek dziecięcych, za które nikt nie da tyle nawet ile za więz drzewa zapłacić trzeba. Kobieta bezwładnie opuściła ręce. — Cóż ja uczynię? szepnęła, cóż uczynić mogę? niech umiera! położę się przy niej i umrę z nią razem!
W tej chwili dziecię rzuciło się na posłaniu i wydało słaby okrzyk. W okrzyku tym zabrzmiał jakby śmiech radości i niewyraźny jęk żalu.
— Ojcze! zawołało dziecię wyciągając w powietrzu obie ręce chude i rozpalone. Ojcze! ojcze!
O boleści! mordercza gorączka przyniosła przed oczy dziecięcia obraz jego ojca, uśmiechnęło się ono do niego, zajęczało przed nim skargą i zawołało o ratunek!
Marta podniosła schyloną przedtem głowę, do oczu jej przed chwilą suchych i zgasłych z nagłym gwałtem rzuciły się łzy. Załamała dłonie i przez szklistą osłonę utkwiła wzrok w twarzy dziecięcia.
— Przyzywasz ojca, wyszeptała ze wzdętej i falującej piersi, onby ci pewno mógł przynieść ratunek! On zapracowałby dla ciebie na ciepło i pożywienie wprzódy, na lekarstwo teraz...