jak dziecko, bezsilną i znużoną jak istota konająca.
— Ci silni, myślała, ci umiejętni, ci szczęśliwi niech dzielą się tem, co im daje świat, ze mną, której on nic dać nie chciał.
A jednak nie wyciągnęła jeszcze ręki ani razu.
Za każdym razem gdy rozmijała się z jaką lekką, zgrabną, strojną postacią kobiecą, wyjmowała rękę z za fałd swej grubej chusty, ale jej nie wyciągała, otwierała usta, ale nic nie wymawiała. Zesłabły głos jej cofał się ze strachem przed wrzawą uliczną, w której utonąćby musiał nieusłyszany, w rękę uderzała moc niewidzialna i w dół ją rzucała.
Byłaż to jeszcze moc wstydu?
A jednak jęczało tam ono, biedne chore dziecię ubogiej kobiety, rzucało się na swej twardej pościeli i spalonemi gorączką ustami, piersią ochrypłą i zamierającą wzywało ojca!
Dwie panie w aksamitnych okryciach, wspierając się wzajem o siebie, szły pośpiesznie i rozmawiały wesoło. Jedna z nich młoda była i piękna jak anioł.
Marta stanęła na ich drodze.
— Pani! wymówiła, pani!
Głos jej był cichy, ale nie jękliwy. Nie umiała dostroić go, nie myślała może o tem, aby go dostrajać do tonów żebractwa. Toteż
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/344
Ta strona została przepisana.