idące panie znaczenia wykrzyku jej nie zrozumiały. W pośpiechu minęły ją o parę kroków, lecz potem przystanęły, a jedna z nich odwracając głowę zapytała: A co tam takiego, moja pani? czyśmy co zgubiły?
Nie było odpowiedzi, bo Marta zwróciła się w stronę przeciwną i poszła dalej tak szybko, jakby uciec chciała i od tych kobiet i od tego miejsca, na którem do nich wołała.
Zwolniła kroku, na zżółkłe, zwiędnięte, zapadłe jej policzki występować zaczęły krwiste plamy rumieńców. Były to piętna palącej pierś jej gorączki. W zagasłych źrenicach migotały ostre, przeszywające błyski. Była to łuna tego pożaru ciemnych myśli, który obejmował jej głowę.
Zwolniła kroku, przystanęła znowu. Chodnikiem szedł mężczyzna zgarbiony trochę pod ciężarem, zbytecznym dlań pewno, dostatniego futra. Marta wzrok przenikliwy zapuściła w twarz przechodnia. Dobroduszną była ona, łagodną, ozdobioną bujnym jak mleko białym wąsem.
Wyjęła znowu rękę z za grubych fałd chusty, nie wyciągając jej jednak głośniej jak wprzódy wymówiła: Panie! panie!
Mężczyzna miał już ją minąć, zatrzymał się przecież nagle, spojrzał w twarz kobiety, na którą padał blask lamp z za szerokiego
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/345
Ta strona została przepisana.