okna, zrozumiał, czego chciała. Zapuścił rękę w kieszeń surduta, wyjął z niej małą sakiewkę, zdawał się szukać czegoś pomiędzy drobną monetą, znalazł czego szukał, wcisnął w dłoń kobiety mały pieniążek i odszedł. Marta spojrzała na otrzymany datek i zaśmiała się głucho. Wyżebrała dziesięć groszy.
Siwy, zgarbiony przechodzień miał litościwą rękę. Mógłże przecież wiedzieć, jakiemi były potrzeby wzywającej go o pomoc kobiety, a gdyby o nich wiedział, chciałżeby, mógłżeby zadość im uczynić? A ileż razy żebrzącej kobiecie przyjdzie dłoń wyciągnąć, nim z datków podobnych utworzy się najwyższe teraz dla niej bogactwo — wiązka drzewa, flaszka lekarstwa?
Żebrząca kobieta szła dalej, sztywna, niema, z drobnym pieniążkiem w ściśniętej kurczowo dłoni. Stanęła znowu. Nie na przechodniów patrzała teraz, ale zapuszczała wzrok za przeźroczyste, szerokie, rozpalone światłem okno. Było to okno sklepu, który przy oświetleniu sztucznem miał pozór czarodziejskiego pałacu.
Przyozdabiały go w głębi marmurowe filary, śród nich zwieszały się bogate zwoje purpurowych firanek, rozwieszone po ścianach wzorzyste kobierce pieściły wzrok barwami róż i zielenią trawy, na tle ich bielały rzeźbione kształty posągów. Na brązowych podstawach
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/346
Ta strona została przepisana.