gałęziste ramiona rozwijały tam złotem błyszczące świeczniki, wznosiły się srebrne wazy i puhary, porcelanowe kosze i kryształowe dzwony, przykrywające grupy marmurowych posążków. Nie na te wszystkie przecież piękności i bogactwa zwracało się czarne, rozpalone oko spoglądające z ulicy we wnętrze sklepu.
Przed długim palisandrowym stołem, zawieszonym niby wieńcami olbrzymiego kwiecia, szlakami puszystych i wzorzystych kobierców, stali dwaj ludzie. Jeden z nich był sprzedającym, drugi kupującym. Rozmawiali z ożywieniem, sprzedający miał twarz rozjaśnioną, kupujący zamyśloną i nieco zafrasowaną, wyborem pewno, jaki mu czynić przychodziło pomiędzy przedmiotami, z których każdy był arcydziełem przemysłu i smaku.
Oszklone drzwi otworzyły się powoli, do bogatego sklepu weszła kobieta z szeroką białą taśmą u dołu czarnej sukni, w czarnej wielkiej chuście przykrywającej głowę i skrzyżowanej na piersi. Zżółkłe i pomarszczone czoło tej kobiety na wpół było zarzucone potarganymi, z pod chustki wydobywającymi się włosami; na policzkach leżały ciemne rumieńce, usta za to białe były prawie jak papier.
Na odgłos, jaki wydały otwierające drzwi, dwaj mężczyzni spojrzeli w stronę wchodzącej.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/347
Ta strona została przepisana.