Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/348

Ta strona została przepisana.

Ona stanęła u drzwi, w pobliżu konsoli z marmurową płytą stojącej poniżej wielkiego zwierciadła. Do tego przybytku bogactwa wsunęła się jak widmo i jak widmo stała pod ścianą nieruchoma, niema.
— Czego pani życzysz sobie? zapytał kupiec przechylając nieco głowę i za bukietu sztucznych kwiatów spoglądając na ciemną, nieruchomą postać.
Ale ona nie patrzała na niego. Wlepiła oczy w twarz kupującego pana, który z bogatem futrem niedbale zawieszonem na ramionach, z białą ręką złożoną na wzorzystym kobiercu, spoglądał na nią roztargnionym wzrokiem.
— Czego pani sobie życzysz? pytanie swe powtórzył kupiec, długiem spojrzeniem od stóp do głowy okrył ciemną postać i dodał surowiej:
— Czemu pani nie odpowiadasz?
Ona patrzała wciąż na mężczyznę w bogatem futrze.
Możnaby rzec, że w piersi jej była ręka jakaś okrutna, szarpiąca, a głowę obejmowały płomienie, bo oddech jej stawał się coraz słabszym, a policzki i czoło zachodziły ciemną barwą purpury. Nagle wyjęła rękę z za fałd chusty i wyciągnęła ją nieco przed siebie. Usta jej zsiniałe, drżące otwierały się i zamykały kilka razy.
— Panie! wymówiła nakoniec, dobry panie! na lekarstwo dla mego chorego dziecka!