biegali ludzie. Teraz było w jej oczach światło przytomnej myśli. Mogło się zdawać, że czyniła wybór. Jakiż wybór? Z tej strony hańba, pośmiewisko, więzienie, długie, nieskończone może męczarnie, z tamtej śmierć... okropna śmierć, ale nagła, piorunująca.
A jednak instynkt zachowawczy nie opuścił jej znać całkiem, śmierć wydała się jej straszniejszą od ludzi, bo przecież przed chwilą zboczyła z tej prostej linii, po której wybawicielka ta biegła ku niej.
Tak, ale teraz znowu ku linii tej cofać się zaczyna; człowiek z żółtą blachą u piersi wyorzedził lecącą za nim gawiedź, wyciągnął rękę i dotknął brzegu jej chusty. Skoczyła, stanęła na jednej z szyn żelaznych. Z twarzą podniesioną ku ciemnemu sklepieniu wyciągnęła w górę obie ręce. Usta jej otworzyły się i wydały niewyraźny wykrzyk. Rzuciłaż ku gwiaździstemu niebu skargę żałośną, czy słowo przebaczenia, czy może imię swego dziecka? Nikt nie dosłyszał. Człowiek z żółtą blachą, stropiony zrazu nagłem rzuceniem się w bok kobiety, znalazł się znowu przy niej i porwał ją za skraj chusty. Ona błyskawicznym ruchem chustę zrzuciła i w ręku policyanta zostawiła, a sama na ziemię upadła.
— Stój! stój! rozległ się w tłumie straszliwy okrzyk.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/362
Ta strona została przepisana.