— Czekamy!
Marta zaczęła grać. Grała la prière d’une vierge. W porze, w której uczyła się muzyki, młode panny grywały powszechnie la prière d’une vierge, tę tkliwą kompozycyę, której tony w całość pełną melancholii zlewały się z wnikającymi przez okna księżycowymi promieniami i ulatującemi z piersi dziewiczemi westchnieniami. Ale salonik informacyjnego bióra oświetlony był jasnym trzeźwym blaskiem dziennym, westchnienia kobiety grającej la prière d’une vierge nie były takiemi westchnieniami, które lecą „w nadziemskie krainy“ lub na ów łan zielony, kędy pędzi „konik wrony“, ale takiemi, które tłumione, spychane na dno piersi, wciąż się jednak podnoszą, wlewając w ucho kobiety-matki prosty, ziemski, pospolity, trywialny, a jednak tragiczny, groźny, natarczywy, rozdzierający wykrzyk: chleba! zarobku!
Wązkie brwi Ludwiki Żmińskiej zsunęły się bardzo nieznacznie, przez co jednak fizyonomia jej stała się więcej jeszcze chłodną i surową jak była wprzódy: po śniadej twarzy Francuski, rozpartej w fotelu, mknęły roje figlarnych uśmiechów. Marta czuła sama, że gra źle. Nie rozumiała już dziś tej wiązanki czułych tonów, która niegdyś wydawała się jej melodyą anielską; palce jej utraciły
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/50
Ta strona została skorygowana.