Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/52

Ta strona została skorygowana.

lając śmiejącemi się oczami i zgrabne stopy opierając na poblizkim fotelu. — Chut, je vous en prie, M-lle Delphine! powtórzyła gospodyni domu z lekkiem niezadowoleniem wzruszając ramionami.
Marta wstała od fortepianu. Rumieńce jej lekkie wprzódy, przemieniły się teraz w purpurowe plamy, oczy błyszczały połyskiem silnego wzruszenia. Stało się! z dłoni jej wypadło jedno z narzędzi, na jakie rachowała, jedna z nici, mogących prowadzić ją ku zarobkowi, urwała się stanowczo. Wiedziała już teraz, że lekcyi muzyki otrzymać nie może; nie spuściła oczu i pewnym krokiem przystąpiła do stołu, przy którym siedziały dwie obecne w pokoju kobiety.
— Nie miałam nigdy talentu do muzyki, zaczęła głosem dość cichym, ale nie stłumionym i nie drżącym, uczyłam się jej przecież przez lat dziewięć, ale do czego się nie ma zdolności, to zapomina się łatwo. Przytem przez pięć lat po zamążpójściu nie grywałam wcale.
Mówiła to z lekkim uśmiechem. Utkwione w nią spojrzenia bystrych oczów Francuski ciężyły jej dotkliwie, lękała się ujrzeć w nich litość lub szyderstwo. Ale Francuska nie zrozumiawszy słów Marty, wymówionych po polsku, ziewnęła szeroko i głośno.