mieszkania przy Granicznej ulicy położonego, kędy były cztery ściany ustrojone, ogrzane, dokoła świat przed oczami jej zasłaniające; przybyła ona z krainy, w której panują najprzód naiwność i nieświadomość dziewicy, potem wesołość i nieświadomość młodej mężatki, przybywała ona z tego kręgu żywotów ludzkich, w którym niewiasta spuszcza oczy, a więc nic nie widzi, nie zapytuje o nic, a więc o niczem nie wie... Nie wiedziała, lub mimochodem, przelotnie zaledwie zasłyszała była coś o tem, że co wolno Jowiszowi, tego nie wolno wołowi. Oczy Ludwiki Żmińskiej zimne, ale rozumne, z błądzącą w źrenicach ironią w tej chwili na nią spoglądające, mówiły jej: tamta kobieta w pąsowym kapiszonie, ostro mówiąca, głośno wykrzykująca, stopy na krzesło zakładająca, jest Jowiszem, ty biedna istota, trywialnie urodzona na tej samej ziemi, na której rodzą się wszystkie matki wszystkich naszych dzieci, jesteś wołem.
— Gdybyś się pani rozstać mogła ze swą córeczką, gdybyś umieściła ją gdziekolwiek, bardzo być może, iż znalazłabyś dla siebie miejsce z tysiącem złotych rocznie.
— Nigdy! splatając ręce zawołała Marta, nigdy nie rozstanę się z mojem dzieckiem, nie oddam go w ręce obce... Jest ono wszystkiem, co pozostało mi na ziemi...
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/56
Ta strona została skorygowana.