pracy, jest dla mnie więcej niż kwestyą życia i śmierci, bo kwestyą życia, a potem i wychowanie mego dziecka... Myśli moje wikłają się... pragnęłabym słusznie sądzić o rzeczach, zrozumieć... ale... nie mogę... nie rozumiem...
Gdy Marta mówiła te słowa, właścicielka bióra patrzała na nią zrazu obojętnie, potem bacznie i ze skupioną uwagą, potem jeszcze chłodne oczy jej rozgrzały się cieplejszem światłem. Spuściła szybko wzrok i chwilę milczała, po surowem czole jej przesunęło się parę ruchomych zmarszczek, smutny uśmiech owinął na chwilę obojętne zwykle usta. Urzędowa powłoka, którą okrywała się właścicielka informacyjnego bióra, nie opadła z niej całkiem, ale stała się przeźroczysta; można było teraz dostrzec z za niej kobietę, która przypominała sobie niejedną kartę z własnego życia, niejeden obraz z życia innych kobiet. Podniosła zwolna głowę i spotkała spojrzeniem utkwione w nią, głębokie w tej chwili, błyszczące i niespokojne oczy Marty.
— Nie pani pierwsza, zaczęła głosem mniej suchym niż dotąd mówiła, nie pani pierwsza przemawiasz do mnie w ten sposób. Od lat ośmiu, to jest od czasu, w którym stanęłam na czele zakładu tego, przychodzą tu wciąż kobiety różnych wieków, stanów, uzdolnień, rozmawiają ze mną i mówią: nie
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/61
Ta strona została skorygowana.