Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/70

Ta strona została skorygowana.

byłam nierozumną, spodziewając się od siebie samej rzeczy wielkich!
Tak myślała Marta, stojąc wieczorem u okna, za którem wisiało czarne niebo jesienne i wielkie miasto gwarzyło nieustannie.
— Co za natłok! wszystkie stany, wieki, narodowości cisną się tam, kędy ja iść zamierzyłam! Czy utoruję sobie drogę śród tego tłumu i czem utoruję, skoro tak małe posiadam narzędzia do walki! A jeżeli nie wpuszczą mnie wcale na drogę tę, jeżeli upłynie tydzień, dwa, miesiąc, a ja nie znajdę zarobku?
Na myśl tę zimny dreszcz przebiegł po ciele Marty. Odwróciła głowę szybko i ogarnęła uśpioną główkę Jańci takim wzrokiem, jakby się o nią nagle przelękła, jakby nagle ujrzała wiszące nad nią groźne jakieś niebezpieczeństwo.



Brzydki to był szary, dżdżysty, błotnisty dzień listopadowy, w którym Marta bardzo pospiesznym krokiem dążyła z ulicy Długiej na Piwną, z bióra informacyjnego do domu. Obłoki płakały, ale twarz młodej kobiety jaśniała. Ludzie osłaniali się przed deszczem parasolami, przed chłodem płaszczami, ale ona nie osłaniając się niczem, obojętna na dokuczliwość natury, tak jak obojętną byłaby zapewne w tej chwili na jej pieszczoty, bie-