niu? Czy naprawdę rozgniewałaś się na mnie? No, wstydź się! daj pokój! czyż chciałem cię obrazić? Czyż nie wiesz, że cię kocham jak rodzoniuteńką, najrodzeńszą siostrę? Maryńku! no, spojrzże na mnie! Cóżem winien, żem młody! Poprawię się, zobaczysz, niech tylko wprzódy postarzeję trochę! Mówiąc to wszystko całował ręce młodej kobiety, a fizyognomia jego mieniła się takim wyrazem połączonych lub szybko po sobie następujących — żalu, pustoty, smutku, czułości, przymilenia, że patrząc na nią można było śmiać się lub odejść wzruszając ramionami, ale gniewać się na to dorosłe dziecko nie było sposobu. To też Marya Rudzińska opierając się chwilę pieszczotom i przeprosinom brata, skończyła na uśmiechu.
— Ileżbym dała za to, abyś ty mógł zmienić się, Olesiu...
— Ileżbym dał za to, abym mógł zmienić się, Maryniu! ale... natura nie sługa, wilka do lasu... ciągnie...
Mówiąc ostatni wyraz skurczył się nakształt dziecka nieśmiało wyrażającego swe żądanie, i wskazujący palec wyciągnął ku drzwiom od gabinetu.
— Czy znowu? rzekła Marya, kładąc dłoń na klamce.
— Ani słowa już więcej nie powiem o czarnookiej tej bogini, którą jak widzę niby
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/86
Ta strona została skorygowana.