Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/89

Ta strona została skorygowana.

— Czy obawiasz się, aby panna Malwina nie wydała w sklepach za wiele pieniędzy, jeśli opiekować się nią nie będziesz?...
— Głupstwo pieniądze! ale kawałeczek serca swego zgubić może po drodze. Do widzenia, Maryniu... kłaniaj się odemnie czarnookiej bogini...
Ostatnie wymawiał już na wschodach.
W niespełna godzinę potem Marta wchodziła do izby swej na poddaszu. Opuszczając ją, miała twarz ożywioną, krok lekki, z uśmiechem przyciskała do piersi i całowała w czoło małą córkę, nauczając ją, jak w czasie nieobecności jej bawić się ma ze swą lalką i dwoma kalekiemi krzesłami, służącemi lalce za łóżko i kołyskę; wróciła powolnym krokiem ze spuszczonemi oczami i wyrazem ciężkiego zamyślenia na twarzy. Powitalnym wykrzykom i uściskom dziecka odpowiedziała przelotnym, zaledwie milczącym pocałunkiem. Jańcia popatrzyła na matkę swemi wielkiemi pojętnemi oczami.
— Mamo! rzekła, otaczając szyję matki drobnem ramieniem, czy nie dali ci roboty? Nie śmiejesz się już, nie całujesz mię, jesteś znowu taką, jaką byłaś wtedy... wtedy kiedy ci nie dawano roboty.
Dwie te istoty różnych wieków tak zeszły się ze sobą, wśród biedy i osamotnienia, że