swych powieściach, utrzymywać chce, iż zawsze i nieodmiennie jestto tylko akt rachuby, nie zgadzam się z nim w tej mierze. Akt rachuby w wyjątkowych sferach i okolicznościach, powszechnie bywa to akt miłości. Jakiej miłości? Wcale to już inna a wielce subtelna i długiego mówienia o sobie wymagająca materya, dość przecież, że gdy w białych muślinach, wstydliwą twarz słoniąc tiulowymi zwojami idziemy do ołtarza, śliczniutki Eros leci przed nami i wstrząsa nam nad głową pochodnią o różanych płomykach.
Potem? cóż potem? Kochamy znowu... jeżeli nie tego z panów stworzenia, który podlotkowi objawiał się w marzeniu a dziewicy obrączkę ślubną na palec włożył — to innego, jeżeli zresztą nie kochamy żadnego, to kochać pragniemy... usychamy, suchot dostajemy, jędzami częstokroć się stajemy z pragnienia kochania.
A z tego wszystkiego co wynika? Jedne z nas otulone skrzydłami bożka miłości przelatują wprawdzie przez całe życie uczciwie, cnotliwie i szczęśliwie, inne przecież, liczniejsze daleko liczniejsze, zakrwawionemi stopami chodzą po ziemi walcząc o chleb, o spokój, o cnotę, łzy lejąc obfite, cierpiąc straszliwie, grzesząc okrutnie, spadając w otchłanie wstydu, umierając z głodu...
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/9
Ta strona została skorygowana.