ustami Marty od zmroku do północy, częstokroć od północy do białego świtania, były to owe nudne deklinacye i konjugacye, nad któremi na kuli ziemskiej poziewają codziennie tysiące dzieci.
Ale Marta nie poziewała. Brzmienia suche i monotonne, ściany szkół napełniające echami nudy, w ustach jej posiadały znaczenie tragiczne. Łamała się z niemi i z sobą, z pojęciem swem niewprawnem, z pamięcią nie wyćwiczoną, z myślą ulatującą gdzieindziej, z niecierpliwością wprawiającą ciało w nerwowe drżenie. Łamała się ze wszystkiem, co było w koło niej, nadewszystko z tem, co było w niej samej, a z tej walki upornej nie wynosiła nic, lub prawie nic.
Postępowała zwolna, bardzo zwolna, dzień jutrzejszy niszczył i w otchłań zapomnienia pogrążał częstokroć to, co z ciężkim mozołem zdobyć zdołała wczoraj: wiedza przybliżała się i cofała, dawała okruchy pożytku, a zabierała ogromy sił i czasu. Marta załamywała ręce, jak posąg nieruchomy, ze skamieniałą twarzą przesiadywała nad książką godziny całe; wstawała, gorączkowym krokiem przebiegała izbę, piła zimną wodę, zanurzała w niej czoło i oczy i uczyła się znowu, aby nazajutrz obudziwszy się powiedzieć sobie: nie umiem jeszcze nic!
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/93
Ta strona została skorygowana.