Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/105

Ta strona została skorygowana.

z licznych i rozmaitych strumieni narodowéj tradycyi zaczerpnięta, pochylające się nad mieczem głowy przejmowała wstrętem.
Goryasz, wyznawca łagodnéj nauki Hillela, po razy kilka schylał się nad orężem bohatera i po razy kilka odwracał od niego twarz zapłonioną, cierpiącą; aż nakoniec, jedno z walczących w nim uczuć zwyciężyło, i usta jego długim, miłosnym pocałunkiem spoczęły na zimnéj stali. Jednak zaraz wyprostował się, ku ołtarzowi wyciągnął ramiona i z wybuchem boleści krzyknął:
— O, Przedwieczny! patrz, co z narodem Twoim uczynili jego wrogowie! Oto całuje on narzędzie śmierci i cześć oddaje ostrzu, przelewającemu krew!
— Najsroższą z krzywd, zadanych nam przez zwycięzców, jest, o, Goryaszu, w duszę ludu wlany jad nienawiści!
Słowa te, szeptem zdławionym wymówił Justus, którego oczy chciwie jednak tkwiły w mieczu Jana z Giszali.
W téjże chwili rozległ się grzmot kolan, padających na klęczki, i ciał, które runęły na ziemię. Odmęt twarzy starych i młodych, męzkich i niewieścich, zniknął, bo wszystkie czoła dotknęły marmurów posadzki, albo, nizko schylone, ukryły się w dłoniach, a w upalném powietrzu i dymném świetle sali wybuchnął olbrzymi śpiew:
— „Wilcy i niedźwiedzie spustoszyli mi ziemię, ziemię, będącą radością moją, i mnie zawiedli w niewolę, a nikt nie bronił mię i nikt sprawy méj nie sądził. I oto jestem jako kruk czarna, ja, któram białą była, jako gołębica, bo dom mój spustoszony i ziemia bezludna!“
— „O, jakżeś, Najwyższy, poniżył swe dzieci! Chwała Twoja opuściła świątynią naszę, i obcy rycerze igrali z Arką Przymierza. I oto jestem jako kruk czarna, ja, któram białą była, jako gołębica, bo dom mój spustoszony i ziemia bezludna!“
Jonatan, wyprostowany i milczący, stał na mównicy, powoli i głęboko oddychając, jak ktoś, co spoczywa po dokonaném dziele. Pogoda, z dokonanego dzieła płynąca, okrywała mu twarz rozognioną i ciemną. Uczynił to, co w mniemaniu jego było zadaniem świętém; słowami swemi rozpłomienił ducha ludu dla sprawy, któréj orężem bronić już nie mógł. Z dumą, powoli, wodził wzrokiem dokoła świątyni, aż zatrzymał spójrzenie na niewieściéj postaci, która, sama jedna wśród pochylonych i kołyszących się głów, stała za połyskującą złoceniami balustradą, prosta, nieruchoma, wpatrzona w niego oczyma, w których przerażenie mieszało się z uwielbieniem. Tłum, który przed chwilą cisnął się był ku mównicy, nie porwał jéj za sobą. Obu ramionami uczepiła się poręczy balustrady i nie dała się porwać fali, gwałtownie spadającéj z marmurowych schodów. Grozą nieprzezwyciężoną, mrożącą, przejęły ją roztaczane przez Jonatana obrazy strasznych mordów i klęsk. Za nic, za nic w świecie nie zdołała-by zbliżyć się do człowieka tego, ani choćby końcem palca dotknąć lśniącéj téj stali, która tysiące razy nurzała się kie-