Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/112

Ta strona została skorygowana.

i w skromną stollę ubrana, Fania, żona pretora. Kilka tylko wielkich rubinów krwisto błyszczało w kruczych jéj włosach, z których spływająca srebrzysta zasłona lekkim obłokiem owijała jéj kibić. Otaczało ją ludzi wielu: niewiast dojrzałych, dziewic młodych, mężów w brunatnych płaszczach i z długiemi brodami, w których poznawano filozofów. W loży téj, postawy i giesta spokojne, powściągliwe, wiernie przedstawiały istotny, surowy typ rzymskiego plemienia. Rozmowy toczyły się tam przyciszone, niemniéj żywe i pełne uśmiechów ust młodych i ognistych błysków źrenic. Fania, uprzejma i na każde słowo otoczenia swego uważna, niespokojną jednak wydawała się i bledszą, niż zwykle. Helwidyusza przy niéj nie było. Jako pretor, musiał on z wierzchołka wysokiéj bramy dać znak rozpoczęcia igrzysk. Bez znaku, przez niego danego, rozpocząć się one nie mogły. Cezar Wespazyan nie przybył jeszcze. Czy popędliwy i litery prawa śliśle przestrzegający, Helwidyusz, pozwoli rozpocząć igrzyska w nieobecności Cezara? Postawa i twarz Fanii były spokojne, ale serce jéj pod miękkiemi zwojami śnieżnéj materyi uderzało gwałtownie. Do młodzieńca, tuż za nią stojącego, zwracając się, rzekła z cicha:
— Czy mógł-byś, Artemidorze, dotrzéć do wyjścia i Helwidyuszowi zanieść ode mnie poselstwo, które ci powierzę?
— Sprobuję, Domina — szybko odparł malarz. — Co mężowi twemu powiedziéć od ciebie mam?
— Powiédz mu, że proszę go... aby pamiętał o małym Helwidzie naszym...
Artemidor, z uszanowaniem i nizko skłoniwszy głowę, opuszczał lożę pretora, ścigany wzrokiem jednéj z młodych dziewcząt, otaczających Fanią, i ognistemi spójrzeniami bogatéj Fulwii, którą, po krótkim, lecz głośnym w Rzymie związku miłosnym, opuścił był przed rokiem. Piękna ta i wysoko urodzona żona bogatego i starego wyzwoleńca przepych stroju swego i powaby nie ukrywanéj wcale zalotności roztaczała w téj saméj trybunie, w któréj Eliusz Lamia, wesołością huczną i o nic zda się niedbającą, zwracał na siebie uwagę publiczną. Odkąd jeden z synów Cezara uwiódł i porwał mu żonę, stał się on przedmiotem mnóztwa rozmów, ciekawości, ubolewań i szyderstw. Wiedział o tém. Z niedbałemi ruchami wielkiego pana, nie troszczącego się o gwary gawiedzi, w stroju i z postawą człowieka, który zbyt młodym i możnym czuł się, aby cios doznany o rozpacz go mógł przyprawić, ukazał się on w trybunie z otoczeniem liczném i wesołém, promieniejący, swobodny, świetny.
Głośne i z lekka tylko ironią zaprawne, żarty jego, słyszeli nawet ludzie, z dala siedzący; z zapałem deklamował miłosny wiersz jakiś, świeżo przez spółczesnego poetę utworzony, pochylał się nad Fulwią i w słowach zalotnych wyrażał podziw swój nad pięknością jéj i z kolei nad okrywającemi ją klejnotami. I raz tylko, raz jeden, w chwili, gdy syn Cezara, Domicyan, wysmukły, blady i łysiejący młodzieniec, otoczony mnóztwem dostoj-