raków, filozofów, artystów, wykwintnisiów i hulaków, przeróżne ambicye, niechęci, urazy, wspomnienia i próżności stanowiły materyał palny, w którym drobna iskra wzniecić mogła ciche, lecz niebezpieczne pożary. Sam patron dnia, Febus Apollo, na podniebnym szczycie obelisku swego gniewać się zdawał na ludzi za ociąganie się z oddawaniem czci jego świętu, i z siedmiopromiennéj korony swéj, kąpiącéj się w słońcu, ciskał im w oczy groźne błyskawice.
Nagle, na ławach szlacheckich i w wielu senatorskich lożach wybuchnęły huczne, przeciągłe oklaski; w zamian zaś, gmin, warczący przedtém, umilkł i skamienieli dworacy. Na szczycie wyniosłéj bramy ukazał się pretor. Białą togą, złotemi palmami usianą, wspaniale opłynięty, z berłem w ręce jednéj, a białą chustką w drugiéj, silny i śmiały Helwidyusz Priscus, ukazał się na szczycie bramy, powitany oklaskami jednych, a przerażoném milczeniem innych.
— Sophos, pretorze! Witaj, odważny! Zdrowia ci, dostojny! — z dołu ku górze wzbijał się snop głosów, zapałem brzmiących.
Blady i łysiejący Domicyan wściekłe wejrzenia rzucał ku szczytowi bramy; tu i ówdzie, z ust ludzi, błyszczących wojskowém ubraniem, wybiegały grube przekleństwa; tłuszcza ocknęła się i zaszemrała.
— Cezar nie przybył jeszcze... Cezara niéma... Cezara niéma... W nieobecności Cezara! Możeż to być? możeż to być? możeż to być?!..
Mogło to być. Pretor rękę jednę oparł na srebrnym orle berła swego, drugą wyciągnął. Biała chustka, jak wielki motyl, na zieloną arenę spadła. W téj saméj chwili, nieopisaném szyderstwem nabrzmiały głos Lamii wzbił się nad wszystkie gwary, wołając:
— Długiego życia ci, Helwidyuszu! długiego ci życia! długiego ci życia!
Fania szybkim ruchem srebrzystą zasłonę na twarz zarzuciła; schylony nad nią Artemidor szeptał:
— Małżonek twój odpowiedziéć ci kazał, Domina, że nie godzien miéć syna ten, kto nie śmié uczynić zadość słuszności i prawu.
Słuszności i prawu stało się zadość. Na szczycie bramy, wojennie, tryumfalnie, przeciągle, zagrały trąby, ażurowe jéj odrzwia rozwarły się na oścież, wielotysięczny tłum, z zapartym w piersiach oddechem, znieruchomiał.
Przez rozwartą bramę, na rozległą, zieloną arenę powoli wjeżdżać zaczęły konne i zbrojne hufce, czterokonnemi, tuż za sobą postępującemi rzędami; wszystkie inne wyprzedzał hufiec najmłodszy, w którym na trackich, małych, jak śnieg białych koniach, jechali młodzieńcy, zaledwie z pacholęcego wieku wyrośli, w śnieżnych tunikach, ozdobionych purpurą, w zielonych wieńcach na odkrytych głowach, z pełnemi strzał kołczanami na plecach i lekkiemi, krótkiemi dzirytami w dłoniach. Zaledwie dorośli, smukli, wiotcy, pół-rycerze ci a pół-dzieci, silnie jednak i zręcznie dzierżyli na srebrzystych wo-
Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/119
Ta strona została skorygowana.