dniów pilnie ukrywał w wysokich trawach, i powoli przesuwać poczynał oczy po wierszach, napełniających żółte karty pergaminu. Wzrok jego posuwał się z prawéj strony w lewą, a głoski, napełniające książkę, nie były ani łacińskie, ani greckie, lecz przedstawiały te kręte i zmieszane wzory, które znamionują pisma wschodnie. Niedługo przecież oddawał się czytaniu: bądź, że mistyczna natura jego nie była zdolną do długiego zespolania się z myślą cudzą, bądź, że czytane wyrazy rozżarzały mu w piersi płomień natchnienia, zsuwał się szybko ze szczytu złoconéj baryery, drobnemi, spiesznemi kroki do buku przypadał, z nabożnym szacunkiem składał księgę na uprzedniém miejscu, a potém, zwieszony znowu na twardém i wysokiém siedzeniu swém, wyjmował z pod sukni drewniane tabliczki i ostrym stylem pisać zaczynał na oblekającéj je cienkiéj warstwie wosku. Pisał prędko, gorączkowo, z lewa w prawo, tak jak i czytał. Policzki jego zachodziły przy tém zajęciu krwistym rumieńcem, krople potu spływały z pod zawoju i często łączyły się na twarzy z obfitemi łzami. Człowiek ten poetą być musiał, jednym z tych, których bezbrzeżna niedola ojczyzny na ognistym wozie cierpienia niosła ku szczytom mistycznych, namiętnych natchnień.
Raz, kiedy oddawał się on tym swoim pisarskim zajęciom, ścieżką pomiędzy bukszpanami zbliżał się ku niemu człowiek wysoki, młody jeszcze, owinięty płaszczem, którego kapiszon okrywał mu głowę od słonecznego skwaru. W cieniu kapiszona widać było twarz ściągłą i łagodną, a w rysach swych noszącą piętno pochodzenia wschodniego, niemniéj wyraźne, jak to, które odznaczało twarz Menochima. Człowiek ten nie dążył snadź do świętego gaju, bo o parę kroków zatrzymał się i przyjazném okiem wpatrywać się zaczął w piszącego poborcę. Nie chciał mu może przerywać zajęcia, ale gdy końca jego doczekać się nie mógł, przystąpił bliżéj jeszcze i półgłosem parę razy zawołał:
— Menochim! Menochim!
Z palców piszącego wypadł styl. Tabliczkę swą ruchem przestrachu za suknią ukrył i na przybyłego podniósł oczy, ogniem zapału błyszczące i nieco strwożone,
— Nie poznajesz mnie, Menochimie? — zaczął przybyły; — jestem Justus, sekretarz możnego Agryppy. Bywałem w domu twoim gościem częstym, gdy w nim przebywał jeszcze przybrany syn twój, Jonatan.
Menochim wstrząsnął głową z zadowoleniem widoczném.
— Wybacz mi, Justusie, że nie poznałem cię odrazu. Oczy moje starzéć zaczynają...
— Nie, — z uśmiechem odparł Justus, — ale zajmowała cię robota, któréj się oddawałeś. Piszesz...
— Ja! ja! — krzyknął prawie Menochim, — czyżbym mógł? czyż-bym potrafił? nie, to były tylko rachunki, które sporządzałem dla pana mego, Monobaza!
Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/12
Ta strona została skorygowana.