Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/121

Ta strona została skorygowana.

chy ich posłusznemi były czarodziejskiéj, długiéj, kędyś za światem śpiewanéj, pieśni.
Oklaski i krzyki zmilkły, zastąpił je szmer, podobny do szumu morza, lecz i ten przycichał stopniowo, aż roztopił się w ciszę, mąconą tylko gorącemi oddechami tysięcy piersi ludzkich. Ciekawość, poszanowanie dla starożytnego igrzyska i tych, którzy w niém udział przyjmowali, pozamykały usta wszystkie, a szeroko pootwierały rozpłomienione oczy. Ze szlacheckich i senatorskich siedzeń mnóztwo mężczyzn i kobiet pochylało się nad arenę, z pobladłemi od wzruszenia twarzami, szukając i ścigając wzrokiem w rycerskim tłumie najbliższych i najdroższych. Na zewnątz amfiteatru panowała téż cisza nieskazitelna. Dachy portyków okryte były tłumami, które, do wnętrza amfiteatru docisnąć się nie mogąc, wrzały przedtém i huczały, lecz na odgłos trąb, dających znać o rozpoczęciu się widowiska, zapadły w uroczyste milczenie i stały teraz na tle szafirów nieba, podobne do ścian pstro malowanych, ku miejscu igrzysk schylonych. Z szafirów nieba, pogodnych, ochłodzonych żeglującemi po nich stadami białych obłoków, cisza, ciepło i rzęsiste światło lały się się na murawy, posągi i kwiaty Marsowego pola. Słychać było poważny szum Tybru i perliste szmery wodotrysków; dokoła Flamińskiego cyrku miedziane nagłówki kolumn płonęły ognistym wieńcem. U strzelistego zaś szczytu obelisku, potężne kształty bozkiego młodziana rysowały się wyraźnie; lira jego, w słonecznych iskrach cała, ożywała, drgała, migotała i, zda się, że w ciszy téj namiętnéj i uroczystéj, słuch tylko wytężyć trzeba, aby wnet, wnet usłyszéć, jak Febus Apollo na złotych strunach przygrywa pod niebem rycerskim tańcom, rozwijającym się ku czci jego na zieloném dnie ogromnéj kotliny.
Kilka głosów przerwało uroczystą ciszę, wołając:
— Eneida! Eneida! bozki Wirgiliusz!
Na dźwięk imienia uwielbianego, dawno zmarłego wieszcza, mnóztwo ludzi, na znak czci, powstało z miejsca siedzeń. To, na co patrzyli, było wierném odwzorowaniem starożytnéj zabawy, którą największy z wieszczów ich w latyńskiéj epopei opiewał. Strofa-to epopei rozwijała się przed nimi. Powstali na chwilę z grobów najodleglejsi ich przodkowie. W strofie téj i w tym obrazie pogrążyły się i utonęły postronne namiętności i drobne próżności wszelkie. Zgromadzenie całe, jak jedna istota, pochyliło się nad areną, wyciągnęło ramiona i ze wzdętéj piersi wyrzuciło zgodny, olbrzymi, krótki, bo namiętny, krzyk:
— Sophos!
I wnet umilkło znowu, lecz w zamian dno kotliny zakipiało ruchem, zagrzmiało tententem, zadzwoniło brzękiem oręża i tarcz. Spokojny i uroczysty rytm przemieniał się tam w pośpieszny wojenny, burzliwy. Zamiast w ciszy i z wdziękiem splatać się i rozmijać z sobą, rycerskie hufce zjeżyły się ostrzami dzid, na ramionach wsparły wytężone łuki, tarcze ku piersiom lub gło-