Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/122

Ta strona została skorygowana.

wom poniosły, spięły rumaki i pędziły ku sobie, upojone, zda się, oddechem boga wojny. Już, już, jak płomienne wichry zetrzéć się z sobą mają, lecz jeden z nich czyni odwrót szybki i wybawienia szuka w ucieczce. Inne, ścigając go, rozpraszają się także. Arenę usiały roje rycerzy, pojedyńczo, z osobna, dokonywających z chyżością błyskawic tysiąca zwrotów. Trackie koniki białe, niosąc biało ubranych jeźdźców, wydają się rozsypanóm nad murawą i niedotykającém jéj stadem łabędzi. Inni podobni są do lwów płowych, w pogoni za zdobyczą, na wiatr puszczających grzywy; tamci, na czarnych, potężnych rumakach, roznoszą pożary bronzowych pancerzy i hełmów, nad któremi najwyżéj rozpiętemi skrzydły unosi się złoty orzeł Tytusa, i z gęstwiny dzid żelaznych, stalowych, złota lanca jego strzela nad wszystkie głowy, które, w pośpiechu nawet i szale ucieczek i gonitw, napowietrznych poruszeń jéj z oczu nie tracą. I teraz także, na znak dany przez to błyszczące ostrze, hufce wracają z rozsypki, z szybkością myśli zbiegają się, szykują, koniom swym wsteczne dają obroty i pośród areny tworzą czworobok ogromny, zbity, mur niby, w mgnieniu oka wystawiony z łbów koni i opancerzonych piersi ludzkich. Nad murem tym wyrósł i nieprzebitą zjeżył się gęstwiną wysoki, ostry, ciemnemi błyskami migocący las żelaznych i stalowych dzid. Złoty orzeł z rozpiętemi skrzydły obleciał dokoła czworobok, i złota lanca zakołysała się znowu w powietrzu; mur czworoboku rozłamał się, rozproszył się las połyskujących ostrzy; tarcze skórzane, stalowe, bronzowe, w rękach rycerzy wzniosły się nad ich głowy, ku którym napięte łuki sypnęły deszczem strzał i pocisków.
Jak deszcz rzęsisty, spadający na metalowe posłania, strzały i dziryty dzwoniły po tarczach; od gęstéj chmury ich ściemniała na chwilę arena, aż rozwidniła się, i dokoła niéj ukazał się znowu wieniec koni i jeźdźców, nieruchomy, lecz, jak tęczą, igrający mieczem. Tak w greckim, pyryjskim tańcu, od którego może trojańskie te harce początek wzięły, dziewice igrały z lutnią, którą sobie wzajem z rąk do rąk rzucały.
Mężowie i rycerze lutnią zastąpili mieczem. Szeroki miecz Tytusa, rzucany, chwytany, podawany daléj, powietrzem niby leciał, z rękojeści, w dyamenty zdobnéj, siejąc deszcz krwawych, zielonych, błękitnych błysków. Przeleciał olbrzymie koło i ani razu ziemi nie dotknął, ani żadnéj nie zakrwawił dłoni... aż w górę, do wysokości orła na hełmie, wzniósł go syn cesarski, a na znak ten, wieniec rycerski pękł, zadzwonił w tarcze, i znowu trackie konie, jak śnieżne łabędzie, nad murawą, zda się, unosząc biało ubranych jeźdźców, szły na spotkanie czarnych biegunów z orlemi skrzydłami; hiszpańskie rumaki, delikatne i wrażliwe, z drżącą skórą i parskającemi nozdrzami, płomienie ciskając z oczu, krzyżowały się z kosmatym zastępem skór wilczych i gniadym pocztem, opuklerzonym stalą... I znowu cicho, bez okrzyków i brzęku broni, prawie bez tententu kopyt, hufce rozmijały się, skręcały w strony różne, wiły się po arenie i dokoła siebie, z wdziękiem, harmonią i powagą