nością jego, siłą i dostojeństwem, gotów był stawiać dlań ołtarze i umieścić go w rzędzie nieśmiertelnych bogów. Tam także najgłębsze wzgardy i najsroższe urazy wrzały ku judejskiemu plemieniu. A nie był-że Judejczykiem zuchwalec ten, który wściekłemi słowy swemi obraził pół-boga i, nadewszystko, przerwał zabawę wesołą, a palącéj ciekawości tłumów zaspokoić się nie pozwolił? Wprawdzie i Berenika także żydówką była. Ale nad śmiertelniczki wszystkie wyniosła ją miłość cesarskiego syna, zmysłowa piękność jéj upajała oczy ludzkie, a biła od niéj ponętna groza bogactw. Ten zaś, obdartus, nędzarz, przypatrujący się widowisku na ławie gminnéj, w sposób właściwy judejskiemu pospólstwu przekręcający latyńskie słowa, — kim on jest?
— Jest to żyd! żyd! żyd! — donośnie wołał Sylwiusz, właściciel haftarskiéj fabryki na Awentynie. — Niech mi bozki Apollo lirę swą z obelisku wnet na głowę rzuci, jeżeli nie poznałem w nim jednego z haftarzy, mieszkających za Tybrem!...
— Nie, wcale nie; mylisz się, Sylwiuszu — przekrzyczeć przyjaciela usiłował perfumiarz Wentury. — Żydem jest on najpewniéj, ale nie haftarzem. Przysięgam, że jest to jeden z tych, którzy na Transtiberim wyrabiają perfumy!...
Przez tłum ściśnięty, depcąc po ludzkich nogach i potężnemi pięściami roztrącając ludzkie ramiona i plecy, przebijał się setnik olbrzymiego wzrostu, rozgniewany i zaciekawiony, z ust wyrzucający grube przekleństwa.
— Gdzie on jest? — krzyczał — gdzie on podział się? Czy schwytano go i uwięziono? Spostrzegłem go z daleka... Kim on jest? Widziałem go już kiedyś! Widziałem go już kiedyś! Gdzie ja go widziałem?...
Mnóztwo głosów naraz mówiło:
— Nie pochwycono go i nie uwięziono!
— Człowiek jakiś stał za nim i usta zamykać mu usiłował...
— Żyd jakiś także, ubrany w togę...
— Przywiódł ze sobą ludzi wielu...
— Wparli się pomiędzy nas, jak byki pomiędzy owce... i rozsiedli się dokoła niego...
— Gdy, roztworzywszy pysk, wrzeszczał swoje głupie przekleństwa, ciągnęli go wstecz, ale opierał się im... Chudy, jak przepiórka, która trzy dni nie jadła, a silny jak ty, Pedanusie...
— Otoczyli go tak, że nie mogliśmy pięściami naszemi do boków jego dotrzéć, ani z ramion naszych uczynić mu łańcuchów...
— Ciągnęli go... obronili... uprowadzili...
— Gdzie ja widziałem! na Herkulesa, gdzie ja wsciekły pysk ten kiedyś już widziałem? — olbrzymią pięścią uderzając się po spoconém czole, powtarzał setnik.
Wtém, zwinnie, jakby kości nie posiadał, wywinął się z tłumu i przed
Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/126
Ta strona została skorygowana.