się na złotawéj od słońca szybie z pęcherza. Menochim przysiadł w kącie izdebki i, skurczony, twarz ukrył w dłoniach. Inni zapytywali:
— Poco Jonatan uczynił to, co gminę całą na niebezpieczeństwo narażało? Poco obudził drzemiące stada jastrzębi i lwów? Dlaczego od wczoraj milczy tak, jak gdyby usta jego zamknęła pieczęć Pańska? Dlaczego wciąż w ziemię patrzy, jak gdyby wstyd go obarczał, on, który przedtém śmiałém okiem rycerza w oblicze ludu swego spoglądał?
Justus, stojąc tuż przy nim, łagodnie namawiał go, aby postępek swój usprawiedliwił przed tymi, którzy za niego ponieść mogą srogą odpowiedzialność i karę.
Jonatan milczał, jak grób. Na twarzy jego, zwykłą mu wprzódy hardość i popędliwość zastąpił wyraz głębokiego upokorzenia. Najmniéj przenikliwe oko wyczytać-by na niéj mogło dojmujące i tłoczące uczucie wstydu. Ci, którzy z tłumnemi zapytaniami zwracali się ku niemu, nie śmieli przecież dotknąć go żadném obelżywém słowem lub giestem. Nie był-że on jednym z najzaciętszych obrońców ojczyzny ich i świątyni, przyjacielem Jana z Giszali, męczennikiem sprawy świętéj? Lecz bojaźnią zjęte, rozjątrzone piersi ich, wrzały gniewem. Ponury Symeon, rzucając ręką w stronę Justusa i ukazując rzymski strój jego, krzyknął:
— Zdrajcą jest ten! Jeżeli chcemy, aby zlitował się nad nami Pan, przepędźmy z pośród siebie tych, co przyodzieli się w edomską skórę. Precz ze zgromadzenia wiernych!
Justus zbladł naprzód, a potém oblał się szkarłatem. Nie miał czasu odpowiedziéć, bo pomiędzy niego a Symeona rzucił się Goryasz. Biała twarz Hillelisty gorzała rumieńcem oburzenia.
— Za jaką winę — krzyknął — lżysz młodzieńca tego, który już nieraz służył nam radą swą i pomocą, a wczoraj osłonił przed wrogiem rycerza Syonu?
— Na uszy własne słyszałem — wołał Symeon — jako mówił, że w greckich i rzymskich naukach mieści się wiele prawd wielkich, i że źle czynimy, oddalając się od nich...
— Mówił może prawdę... — nieśmiało wtrącił w tłumie ktoś z młodszych.
Kłótnia zawrzała. W ogniu jéj i wrzawie zarysowały się wyraźnie dwa prądy, ciekące w tém morzu nieszczęścia. Jeden z nich płynął nienawiścią bez granic; drugi smutkiem wielkim, lecz nie gaszącym pochodni rozumu.
— Szamaistą jestem i szczycę się tém! — wołał Symeon. — Szamaistą jestem, który wściekł się przeciw narodom cudzym i dla którego wszystko greckie i rzymskie jest jako psie ścierwo, zarażające winnicę Pańską. Mędrców naszych wielbię tych, którzy w Jabue głoszą: „Z każdéj litery wyciągnąć korzec przepisów, a z tych przepisów utworzyć płot, który-by Izraela od innych oddzielił narodów.“
Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/145
Ta strona została skorygowana.