Goryaszowi w zapale sprzeczki turban osunął się na tył głowy, a z pod niego rudawe kędziory opadały na spocone czoło. Śmiał się z szyderstwem, źle przystającém do łagodnéj twarzy i jasnych oczu jego.
— Dzięki mędrcom naszym — mówił — którzy dniami i nocami przemyśliwają nad tém, co nam uczynić czystém, a co nieczystém, szydzące z nas narody obce słuszność mają, twierdząc, że wkrótce słońce samo czyścić zechcemy, aby bez grzechu módz na nie spoglądać!...
— Zdrada! przeniewierstwo! odszczepieństwo! Zdrada! zdrada! — wołało głosów kilka.
— Biada ci, ludu mój! — wszystkie inne przenosząc, zabrzmiał u okna głos młody i donośny, — rozjątrzony i podejrzliwy, będziesz ty odtąd straszném imieniem zdrajcy piętnować każdgo z synów swoich, który ci kroplę świeżego napoju poda w naczyniu nowém, albo przestrogą prostować sprobuje drogi twoje!
Był to głos Justusa. Wnet zdyszane piersi okrążyły go murem ciasnym, a kilkanaście ramion groźnie wyciągnęło się ku niemu.
Zgiełk nieopisany powstał. Zapominając o bezpośrednio grożących im niebezpieczeństwach, ludzie ci płonęli wieczną gorączką nieszczęśliwych.
— Precz z grona wiernych, służalcze Agryppy! Miotło Edomitów! Trądzie na ciele Izraela! Zuchwały plwaczu na świętości nasze! precz ztąd! precz!
Teraz kilka rąk drżących, lecz silnych, chwytało go za ramiona i darło na nim cienką materyą rzymskiéj tuniki; jedna ręka ciemna, z kurczowo drgającemi palcami, ręka Symeona, którego czarne oczy paliły się dzikim ogniem fanatyzmu, zbliżała się ku jego obnażonemu gardłu. Sekunda jeszcze, a szaleństwo, powstałe z nieszczęścia, urodziło-by zbrodnią. Lecz w téj-że chwili Jonatan obudził się, jakby ze snu. Było to obudzenie się lwa. Do lwa podobny, rzucił się ku zagrożonemu i zasłonił go przed napastnikami piersią swą i rozpostartemi ramiony. Na zgnębioną i zawstydzoną przedtém twarz jego wróciła cała śmiałość i duma. Oczy ciskały błyskawice, zbielałe usta drgały. — Z dala! z dala od niego!.. — zawołał głosem, w którym ozwały się echa wojennych rozkazów; — jam człowiek czynu, nie słów... W boju i bólu zapomniałem, co czyste jest, a co nieczyste... i o mędrcach waszych w Jabue nie mówiły mi nic wichry pustyń i bałwany mórz przebywanych... To tylko wiem, że kocham Judeę, a bolące rany moje mówią mi, że człowiek ten kocha ją także... On, brat mój... dobry!
I dziwnie miękko ramiona swe zaokrąglił dokoła piersi Justusa, a rozpalone oczy jego, w twarz przyjaciela patrzące, omgliły się taką czułością, z jaką może niegdyś, niegdyś, w niewinnych dniach pacholęctwa, patrzały w szafir nieba lub w purpurowy kielich róży, którą z ogrodów Cezara przynosił Mirtali.
— Dobry... — powtórzył ciszéj — Ja nie wiem, kto z tych ludzi prawy
Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/148
Ta strona została skorygowana.