— Jakoż mówić im miałem, że uczyniłem to przez nienawiść wroga, kiedy usta me otworzyła miłość dla kobiety? Miałżem łgać podle, albo przed nimi otwierać skrytości upadku mego?... Kiedy tu przybywałem, w późnéj wieczornéj godzinie widziałem dzieweczkę, idącą u boku Rzymianina i toczącą z nim cichą rozmowę... W domu ojca naszego ujrzałem ją i, jak w niebieskich podwojach, utonęły w niéj oczy moje, lecz uczułem zaraz, Justusie, wiejącą od niéj woń Edomu. Gołębie oczy swe odwracała ode mnie i myślała... o tamtym. Kiedym trzymał jéj rękę, wyrywała się i myślała o tamtym!... W Moade-El nie przybliżyła się ku mnie, jak inni, lecz stała z daleka, blada od zgrozy... Brzydzi się ona, Justusie, trądem nieszczęść naszych i myśl swą kąpie w przeklętych rozkoszach Rzymu. Opuściwszy Moade-El, przez noc całą okiem niezmrużoném patrzałem w niebo, pytając Przedwiecznego o zagadkę mąk moich... Z oberż syryjskich, cichém powietrzem leciało wciąż ku mnie imię Bereniki... O, trucicielko!... przed świtem byłem już za Tybrem. Nie szedłem sam. Niósł mię duch jakiś. Nie wiedziałem, co uczynię. W głowie mojéj nie było nic, prócz szumu, grzmiącego wciąż: biada! Nie myślałem o Judei, nie myślałem o zniszczonéj chwale Przedwiecznego... myślałem o téj mojéj... wdzięcznéj... nie mojéj!... Kiedy tamta... jak żmija, złotą łuską okryta, podniosła się na spotkanie Edomskiego kochanka, nie widziałem jéj... nie widziałem jéj... przed oczyma stała mi moja... i do Rzymianina swego wyciągała ramiona... Wtedy krzyknąłem... pierś miałem pełną jęków i klątw... Justusie... początek czynu mego nie w miłości ojczyzny był, lecz — kobiety!
Łkał głośno, spłonioną twarz krył w dłoniach, z pod których ciekły gęste łzy, aż ugięły się pod nim kolana i, czołem ziemi prawie dotykając, prędko, prędko, szeptać zaczął:
— Ułomnym jest człowiek z niewiasty zrodzony... przebacz Judeo! nie gaś, Przedwieczny, ognistego słupa, za którym szedłem dotąd krwawą moją drogą!
Smutnie i pobłażliwie słuchał Justus wyznań przyjaciela, aż w oku błysnęła iskra uwielbienia. Dusza Jonatana otwierała się przed nim na oścież; widział w niéj rozpacz i wstyd, wzniecone tém, że przez chwilę jednę działał pod wpływem osobistych uczuć i żądz. Łagodną dłoń położył na nizko schylonéj głowie i z cicha mówić zaczął. Mówił, że noc całą spędził na przygotowaniach do ucieczki tego, kto dziś już zaraz pojmanym zostać może; że w przystani stoi łódź, gotowa wypłynąć ku Ostyi, gdzie przyjaciele, uprzedzeni o wszystkiém, przyjmą go i wnet umieszczą na piérwszym statku, który port morski opuszczać będzie...
— Na morze! na morze! — zawołał nakoniec, — na nową tułaczkę i nędzę... ale innego wybawienia niéma!
Jonatan powstał i wyprostował się.
— Nie! — odpowiedział stanowczo; — nie odejdę z domu tego — sam.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/151
Ta strona została skorygowana.