Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/168

Ta strona została skorygowana.

tragedyi wdzierały się w ich sielankę; nie byli snadź z tych, którzy długo usypiać mogą na kwiatach rozkoszy, wśród błądzących dokoła widm zagłady i nieszczęść.
— Pójdę już... — wstając, rzekła Mirtala. I, obie ręce ku głowie podnosząc, jakby sennym głosem mówić zaczęła:
— Niech zlituje się nade mną Przedwieczny! Kiedy tam jestem, umieram, że tu być nie mogę. Tu będąc, tam lecieć pragnę. Dwa potężne anioły rozrywają mi serce... cóż uczynię?
Wyraz niewymownéj męki okrył zbladłe jéj rysy, ale wnet, jakby na własne pytanie odpowiadając, szepnęła:
— Pójdę...
— Dokąd? — zapytał Artemidor.
— Do możnego Pretora przyszłam, aby go o ratunek błagać... i... nieszczęsna, zapomniałam!
Artemidor, z gorzkim na ustach uśmiechem, powstał także.
— Do możnego Pretora po ratunek przyszłaś... alboż dla niego samego jest ratunek jaki? Kimże on jest sam, jeśli nie skazańcem, po którym wkrótce łzami żalu i wściekłości zaleją się oczy wszystkich go kochających?
W téj chwili za rozmawiającymi ozwał się głos męzki, pogodny i prawie wesoły.
— Kto rozmawia tu o Pretorze i wszelkiéj już odmawia mu mocy? Tyś to, Artemidorze? i ty także, wdzięczna dzieweczko? Czego żądacie ode mnie? Czém będę jutro? Nie wiem... Ale dziś jeszcze Pretorem Rzymu jestem. Kogo ratować mam i od czego? Czy ciebie, Artemidorze, od strzał Kupidyna? Czy ciebie, dzieweczko, od żaru, którym płoną oczy tego ulubieńca muz?
Ścieżką, wijącą się wśród bukszpanowych krzewów, Helwidyusz zbliżał się ku młodéj parze, w sposób powyższy przemawiając do niéj. Obok niego postępował Muzoniusz, z pogodnym także uśmiechem na ustach. Za nimi z blizka szła Fania i mały Helwidyusz, który, ujrzawszy Mirtalę, poskoczył, z krzykiem radości zawiesił się u jéj szyi i szczebiotać zaczął o tém: że tak długo bawić się z nim nie przychodziła; że nie widziała jeszcze jaskółki jego, ze stali i srebra zrobionéj, a która, byle ją puścić w powietrze, latała jak żywa... jak żywa...; że niedawno było mu bardzo smutno, bo ojciec jego z młodym Cezarem rozmawiał tak dziwnie jakoś, tak straszno... a matka, w głąb’ domu odszedłszy, daremnie ukryć chciała łzy, które on zobaczył i z twarzy jéj zcałował; ale teraz znowu wesoło, wesoło mu bardzo; wszystko, jak zwykle; zaraz pobiegnie po jaskółkę swoję, którą z Mirtalą puszczać będą w powietrze, aby leciała wysoko, po-nad bukszpany i mirty, het, nad palmy może...
Istotnie, wszystko w tym domu było, jak zwykle, a pogoda, rozlana na twarzach mieszkańców jego, nie pozwoliła-by odgadnąć nikomu tego, co było z nimi przed godziną i być miało jutro. Na śmiałém i energiczném obliczu