rozpoczynał przed nim dziwaczne skoki i pląsy. W błękitném, pozłoconém powietrzu, na tle pustego pola i cichego gaju, zwinna, bosa, brudno odziana postać Syryjczyka, miotająca się w skokach i giestach cynicznych, miała w sobie coś piekielnego. Z wyszczerzonych ust jego leciał grad naigrawających się, albo bezwstydnych, wyrazów. Menochim zamykał oczy, ale uszu zamknąć nie mógł. Cierpiał i milczał. Milczał téż, gdy w fałdach swéj sukni znajdował, niewiedziéć zkąd tam biorące się, kawały wieprzowego mięsa, które ze wstrętem od siebie odrzucał. Nie mógł jednak milczéć dłużéj, gdy raz, o zmroku, wracając do domu i zbliżając się ku przedmieściu, spostrzegł kilku ludzi, goniących wątłą i chyżą dziewczynę. Dopędzana niemal, dziewczyna krzyknęła. Menochim poznał głos przybranéj córki swéj, Mirtali. Jak wściekły, rzucił się na przód, ale dwóch nadchodzących poważnych mężów zastąpiło drogę ścigającym, którzy pierzchnęli. Pierzchającymi byli: Silas przyjaciele jego, Syryjczycy także, lektykaryusze i tragarze.
— Czego chcesz ode mnie? jaką jest wina moja przed tobą? — zapytał nazajutrz Menochim Silasa, gdy ten, jak często bywało, ukazał się w pobliżu gaju Egeryi.
— Chcę, abyś mi miejsca tego ustąpił, — odpowiedział Silas; — a winą twoją jest to, że jesteś psem judejskim, któremu podobnych, rok temu, Syryjczycy w Antyochyi 20,000 wymordowali. Jeżeli tam wymordowano was tylu, dlaczegóż-bym ja jednego zadusić nie mógł?
— Niech zlituje się nad tobą Pan, człowieku czarnych myśli i okrutnego serca! Pomyśl! Judea i Syrya, to dwie rodzone siostry. Jednym mówimy językiem, jednego czcimy Boga. Plemię nasze z jednego korzenia ród swój wiedzie.
— Bodaj-byś zgorzał w ognistém objęciu Molocha! Twoja jedność języka i plemienia, i Bóg twój, i Judea, i Syrya, tyle mię obchodzą, co podeszwa zdartego sandała. Pić chcę, a za pieniądze, które ci płaci Monobaz, napił-bym się do syta. Leżéć chcę, a ty zajmujesz miejsce to, na którém mógłbym wylegiwać się spokojnie. Dlatego postanowiłem, albo spędzić cię ztąd, albo wydrzeć ci z gardła twoję żydowską duszę.
— Skarżyć cię będę! — spokojnie, lecz stanowczo, rzekł Menochim.
— Wyj, psie! skrzecz żabo! sycz, podły gadzie! Zobaczymy, czy cię pan twój, Monobaz, ludożerca, na którego wielu szlachetnych Rzymian dawno już ostrzy zęby, od pazurów Silasa obronić potrafi!
Menochim poszedł do Monobaza, Silas skarconym został; przez całe dni dziesięć nie widać go było nigdzie. Ukazał się jednak znowu, ale Menochima dręczyć zaprzestał. Pilnie tylko szukał sposobności spotkania się z nim i, gdy tylko ją znalazł, w milczeniu podnosił ramię i wykonywał ręką niemy giest groźby. Raz tylko, oko w oko spotkawszy się z Menochimem w tłoku ludzi, napełniającym rynek, mijając go, ponurym głosem rzekł:
Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/17
Ta strona została skorygowana.