Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/170

Ta strona została skorygowana.
X.

Dzień chylił się ku końcowi. Uliczne wrzaski ludu, pijanego winem i wzbudzonemi namiętnościami, biły ku niebu, ciemniejącemu dziś wcześniéj, niż zwykle. Ciemniało dziś ono wcześniéj, niż zwykle, dlatego, że gotowała się pod niém jedna z tych burz groźnych i niszczących, których zbliżanie się napełniało tłumy trwogą, w części płynącą z przewidywań słusznych, więcéj jeszcze przesadzoną, bo przesądną. Po wystawach osobliwości wszelkich, którym przez dzień cały przypatrywał się lud, niebo samo zdawało się chciéć go zadziwić wystawą rzeźb i blasków swoich. Rzeźby te i blaski potężne były i, w nieporównanéj świetności swéj, ponure. Nad brzegiem Tybru, wielki rynek rybi i parę sąsiednich ulic zalegały gęste tłumy, pstre od różnobarwnéj odzieży, nieruchome od przerażenia, z jakiém przyglądały się prologowi zbliżającego się dramatu natury.
Za Janikulskiém wzgórzem zachodziło słońce, lecz krwistą tarczę jego zasłaniać poczęła olbrzymia chmura, obejmująca widnokrąg czarném półkolem. Na spotkanie jéj, ze wszystkich stron widnokręgu, ciągnęły ciężkie i poszarpane szmaty obłoków płowych, ckliwą bielą poplamionych, lub wzdętych żarzącą się czerwonością. Piekący, suchy africus dął z południa; od strony morza zalatywały słone powiewy, w których czuć było nawałnicę deszczową. Przez wiatry roznoszone wonie róż, łącząc się w powietrzu z zapachami ostrych korzeni i rozlanych win, tworzyły w dusznéj spiece atmosferę ciężką i odurzającą, od któréj schły podniebienia i gorzały głowy.
Głębią półkolistéj chmury, podnoszącéj się z nad zatybrzańskich wzgórz, słońce rozpalało tysiącem kolorów i ogni, budując z niéj zarazem wypukłe i jaskrawo pomalowane góry, lasy, gmachy, źwierzęce i roślinne potwory. Snopy świateł jaskrawych i mętnych błądziły w przestrzeni. Górująca nad