Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/182

Ta strona została skorygowana.

dumań, ale mąż czynu i boju. Głos jego, tłumiony z razu przez głuche łoskoty grzmotów, ale potężny i do szerokich przestrzeni przywykły, rozlegał się po rynku. Słowa jego padały na głowy ludzkie z siłą ciskanych kamieni. Mężem stanu był i patryotą. Ludowi, który oniemiał i znieruchomiał, przypominał wielką i wolną przeszłość jego. Z przeszywającém szyderstwem zapytywał go: czy nic już więcéj do czynienia nie ma, prócz opychania brzuchów swych, upajania się trunkiem, drżenia przed bezmyślnemi baśniami i napastowania bezbronnych?
Przez chwilę głos jego pochłonęły znowu szumy wiatru, ogrodów i rzeki, aż znowu wybił się się on z nich piorunujący:
— Za forum — cyrk, za trybunów — histryonów wam dano, z miejsca obrad i wyborów zrobiono miejsce igrzysk, rynek obywatelski zmieniono w rynek świni. „Chleba i igrzysk!“ wołacie i psiemi języki liżecie rękę, sypiąca na was jedyne te dobra, których pragnąć umieją ciemne wasze głowy! Krwi jeszcze pragniecie, choćby niewinnéj, a łaskę waszę posiadają ci właśnie, którzy z was czynią bezmyślną i okrutną trzodę...
W tłumie rozległy się sarkania:
— Obelgi ciskasz! obelgi na biedny lud ciskasz, dumny patrycyuszu!
— Patrz, patrz! — wołał Sylwiusz — abyś ze słów swych dla szyi swéj nie kuł topora...
Niezmąconém spojrzeniem objął Helwidyusz morze głów ludzkich, wóz jego otaczające, i bólem wielkim drgnęły śmiałe usta jego.
— Nie możnym i wielkim urodziłem się — odpowiedział — ale wielce wam blizkim, synem setnika... Nie urodzeniem tedy dumnym, lecz prawością. Nie obelgi rzucam, ale ostatnie wezwania... Kto mi groził toporem?... Wiem, wiem o nim, Rzymianie! Nie straciłem rozumu i wiem, co czynię. Liktorowie moi i wezwana przeze mnie straż miejska rozpędzi was ztąd do domów, jak pijaną i bezmyślną zgraję... Nie przerobię was przecie i wcześnie umrę, ale w dziejach ojczyzny zapiszą jedno jeszcze imię, nieskalane służalczością względem purpury, ani względem błota!
Tu jedna z uliczek, wypływających z rynku, buchnęła muzyką i śmiechami, dziko mieszającemi się z przeraźliwym kobiecym krzykiem. Na odgłos krzyku tego, w dłoniach Artemidora zadrżały wodze. Rzucił je w ręce Heliasa, zeskoczył z woza i zbladłą twarz do pretora zwrócił.
— Pozwól mi, panie, wraz z liktorami twymi tam pośpieszyć... Głos ten poznałem... O, mściwi bogowie!
Nie skończył jeszcze, gdy na rynek wpadły: Chromia, Charopia, kilka innych podobnych im kobiet i dwie flecistki, z wydętemi policzkami dmące w swe flety. Rozczochrana i rozogniona banda ta, do chóru furyi czy jędz podobna, ciągnęła za ramiona i podartą odzież szczupłą i wyrywającą się im dziewczynę. Na widok zbliżających się liktorów pierzchnęły. Dziewczyna w podartéj odzieży, z rozpostartemi ramiony i nieprzytomnym wzro-