Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/185

Ta strona została skorygowana.

— Starca i dzieweczkę uprowadźcie do domu mego... Niech nie widzą...
Lecz ta, którą troszczył się, szept jego dosłyszała i, wyrywając się z obejmujących ją, ukochanych ramion, ku Jonatanowi poskoczyła.
— Ja z nim! — krzyknęła.
Ogromne włosy swe, od świateł pochodni złote, obu dłońmi zgarniała z twarzy, po któréj ciekły potoki łez. Pierś i ramiona jéj z za podartéj sukni świeciły bielą marmuru. Ku ciemnéj ludności, która w zgnębionych lub błagających postawach, ze szmerem tłumionych płaczów, obsiadywała rynek i tarasy domów, ręce wyciągnęła.
— Z tobą nieszczęsny ludu mój — ja z tobą!...
Grube, rzadkie krople deszczu padać zaczęły i przyćmiewały światło pochodni. Wicher zaszumiał i kędyś, blizko już, nad Janikulskiém wzgórzem, ogłuszająco zaturkotał grzmot. Z ucichającego grzmotu wyłonił się donośny i rozkazujący, lecz na dnie piersi drżący, głos Pretora:
— Liktorowie! wiążcie człowieka tego!
Nie wymówił jeszcze słów tych, gdy Mirtala skokiem sarny rzuciła się ku pojmanemu i, szyję jego obejmując, na pierś mu upadła.
— Ja z nim! — krzyknęła znowu.
Ale tym razem poskoczyło za nią kilku ludzi i młody Rzymianin, ze srebrną opaską we włosach, już, już kibici jéj dotykał, gdy w ręku Jonatana błysnęła stal... Było to jedno mgnienie oka. Wzrok topiąc w twarzy Artemidora, Jonatan znowu w dzikim uśmiechu ukazał białe zęby i głucho wymówił:
— Jutro zamordujecie mię... nie odejdę bez niéj... Nie będziesz jéj miał, Rzymianinie!
O! dziwna genealogio szałów z nieszczęść i zbrodni z krzywd ludzkich! Miecz bohatera sprawiedliwości utonął w piersi niewinnéj, bezbronnéj dziewczyny.
W téj chwili na środku nieba, olbrzymie skorupy chmur zwarły się sobą szczelnie i uczyniły świat podobnym do ściśle zasklepionego, dusznego garnka. Płomienie pochodni, gęstym dymem otoczone, chyliły się ku ziemi; wiatr niemi miotał i przygaszały je ciężkie krople deszczu. Wzamian niebo całe zapłonęło błyskawicami. Tysiące ognistych wężów nieustannie wiło się po czarnych, wydętych chmurach, oślepiające blaski lejąc na ziemię. W blaskach tych, zatybrzański rynek przedstawiał widok tłumny, lecz cichy, jak grób. Most na Tybrze okrywała, rozkazów oczekująca, zbrojna kalwata żołnierzy. Groza, ohyda, żałość, strach, zawarły usta tłumów, które, jak mur nieruchomy, stały na rynku i klęczały na płaskich dachach. Wyosobniony nieco, na niewielkiém wyniesieniu stał Muzoniusz. Kolana jego obejmował i twarz swą w płaszczu jego ukrywał wysmukły młodzieniec w białéj tunice. Można-by rzec, że, gromem życia rażony, przypadł on do stóp filo-