Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/22

Ta strona została skorygowana.

się, ani zrozumiéć-by nawet nie mógł, gołogłowy najczęściéj, a czasem lekkim kapeluszem lub kapiszonem płaszcza głowę swą okrywający, Rzymianin. Kobiety zato jaśniały sukniami swemi, jak różnobarwne kwiaty na łąkach. Zielono, błękitno, żółto robiło się w oczach przybyszowi, gdy patrzał na gromadę niewiast tutejszych, skoro zbiegły się one dla sprzedaży lub kupna na jeden z ciasnych placyków, albo długim szeregiem, w poufałéj gawędzie, obsiadły ścianę jednego z domów. Złoto ani srebro nie świeciło na pasach, otaczających kibicie ich, ale były to lniane lub bawełniane wstęgi, mieniące się pysznemi wschodniemi wzory. Starsze głowy i czoła swe, na wzór mężczyzn, ukrywały w turbanach śnieżnych lub wzorzystych, młodsze spuszczały na plecy bogactwo kruczych albo ognistych warkoczy i nierzadko, idąc, pobrzękiwały chórem dzwoneczków, kołyszących się u wysokich sandałów ich, z czerwonéj lub wzorzysto wyciskanéj skóry. Wszystko to, mężczyźni, kobiety i dzieci, kędzierzawe, wpół nagie, mówiło językiem, całkiem w innych miejscach Rzymu nieznanym, będącym zlewem dwu mów wschodnich: syryjskiéj i chaldejskiéj. Język ten, przez mieszkających tu Syryjczyków także używany, mnóztwem zawartych w sobie brzmień gardłowych przyciszoną nawet rozmowę zmieniał w gwar głośny, a byle trochę ożywionym słowom nadawał pozór kłótni. Nieustanny i głośny gwar, który tu panował, zwiększał się znacznie przez wielką ruchliwość ludności téj, przez blizkie sąsiedztwo portu i przez mnóztwo nagromadzonych tu fabryk. Ludność ta była ruchliwą. Wprawdzie mężowie w podeszłym wieku, zgarbieni i zadumani, przesuwali się często wśród tłumu wlokącym się krokiem nieszczęśliwych; młodzieńcy nawet miewali zmęczone i posępne twarze, a z pod turbanów, okrywających czoła niewieście, patrzały oczy trwożne lub spłakane; wprawdzie na całéj ludności téj widoczném było piętno chorobliwego istnienia na ziemi obcéj i pod obcém słońcem, niepokojów i trosk tułaczki, świeżych, nieprzepłakanych jeszcze, żalów i twardéj walki z ubóztwem: niemniéj jednak była ona ruchliwą; sprężyście, żwawo, z namiętnemi ruchami i zanoszącym się gwarem, krzątała się około zajęć mnóztwa. We wnętrzach domów słychać było furczenie wrzecion i skrzyp tkackich krosien; rozlegał się stuk narzędzi, uderzających w żelazo; widać było głów mnóztwo, schylonych nad misterném oprawieniem w bronz szkieł kolorowych, lub szlifowaniem i rzeźbieniem drogich kamieni; dławiące zapachy wonnych kor i korzeni znamionowały dokonywające się wyroby perfumiarstwa. Gdzieindziéj, na odkrytych, lecz ciasnych przestrzeniach, mnóztwo ludzi mieszało ze słomą ogromne masy gliny i pracowitém wydeptywaniem jéj nogami przerabiało ją na piętrzące się stosy cegieł; tam znowu okręcały się z łoskotem koła i warczały kamienie garncarzy; owdzie gromady haftarzy, ze zgiętemi nad krośnami plecy, w podnoszących się wciąż i opadających rękach błyskały różnobarwnemi, złotemi i srebrnemi, nićmi. Daléj nieco były garbarnie, nadające skórom różną cienkość i barwę; a daléj jeszcze, ciekące po ścianach i progach płyny, ze wstrętliwym pozorem i zapachem, świadczyły