czało Transtiberim, przebywało jeden z mostów i szerokiemi, wspaniałemi ulicami wstępowało na zamieszkiwane przez panów świata wzgórza. Byli to prawie powszechnie przekupnie, roznoszący po mieście towary, w dzielnicy ich wyrabiane, a które oryginalnością swą zaciekawiały i pociągały Rzymian. Jeden z przekupniów takich niósł na sprzedaż biżuteryą tanią, lecz błyszczącą, bo wyrabianą ze szczątków naczyń z zabarwionego szkła i kryształu, w domach możnych stłuczonych, a skrzętnie przez mieszkańców Zatybrza nabytych i zużytkowanych. Inny pociągał wzrok pękami ślicznych sandałów kobiecych, z czerwonéj i wyciskanéj skóry; inny jeszcze powiewał wstęgami pysznych pasów; albo rozwijał tkaniny, okryte wschodniemi wzorami; albo pobrzękiwał wyrobami z miedzi, bronzu i żelaza; albo jeszcze okazywał na pierścieniach i spinkach misternie rznięte kamienie, lub fantastycznych kształtów naczynia, pełne płynów i maści z wonią nieznaną. Na to obfite napływanie w ich miasto i w łono przemysłu ich tego obcego pierwiastku, wielu Rzymian, dla przyczyn rozlicznych, patrzało niechętnie. Niechętnie patrzał na pokornego brudnego przybłędę dumny i wytworny patrycyusz, a szlachetny patryota dostrzegał w nim jeden z pierwiastków, osłabiających moc jego ojczyzny. Niechętniéj jeszcze, wzgardliwiéj, spoglądał na niego myśliciel, widzący w nim hołdownika przez niego już porzuconych wierzeń i przesądów. Najnienawistniejszém okiem pożerał go kupiec i fabrykant, którego arkadę mijano dla przyjrzenia się jego towarom. Plebs uliczny, gawiedź, spragniona wszelkich wrażeń i widoków nowych, ścigała ich ciekawością swą z hucznym śmiechem, drwiąc z niezrozumiałéj ich mowy, z dziwactw ich stroju, z chudości nawet ciał ich i cierpliwego milczenia ust. Niejeden patrycyusz, filozof, kupiec, którzy-by z ulic Rzymu zdmuchnąć ich pragnęli, zapytywał siebie: zkąd wzięli się oni tutaj? po co przybyli? dlaczego nie pozostali tam, kędy były kolebki i groby ich ojców? A zapytując tak i odpowiedzi na pytania swe nie znajdując, zwyciężcy ci zapominali o tryumfalnych wojennych pochodach, które do stolicy ich wprowadzały tysiące jeńców judejskich; o tém, że na ziemi podbitéj, stratowanéj pożogą i mordem, głodno i straszno było pozostawać jéj dzieciom; że synowie jeńców, przywiedzionych przemocą, urodzili się już w mieście wygnania, a gromady tułaczy, których oni pozbawili ojczyzny, jak ptaki pozbawione gniazda, zakładały je w ich ojczyźnie. Zwycięzcy ci zapominali o tém, że niemiłych im przybyszów przygnali tu krwawi bracia: podbój i gwałt; że, jeźli pognębionego udziałem staje się niedola, ze szczęścia pognębiciela powoli lecz nieuchronnie wyrasta rózga kary i pomsty.
W roju tym niby pszczół, które, wylatując z brudnego, wrzaskliwego ula swego, rozlatywały się po rozległych przestrzeniach, znajdowała się często młoda dziewczyna, drobna, ładna, zgrabna, i w dziwny sposób przystrojona. Była to jedna z haftarek, roznoszących długie pasy wełnianych materyi, okryte naszyciem o wzorach wschodnich, mieniących się fantastycznie połamanemi liniami i purpurą wszelkich odcieni, zmieszaną ze srebrem i złotem.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/24
Ta strona została skorygowana.