mnóztwo ludzi, różnych płci i stanów, przechodziło tamtędy, i niejeden zatrzymał wzrok i uwagę na stojącéj u kolumny żydowskiéj haftarce. Nie jedna téż Rzymianka zbliżała się do niéj, oglądała hafty jéj, lub je kupowała. Przemawiano do niéj różnie: dumnie, łaskawie, lub obojętnie. Ona, oddawna już widując miejsca te i tych ludzi, nieśmiałą nie była. Na zwrócone ku sobie pytania odpowiadała krótko, lecz jasno, i rumieniec okrywał policzki jéj, gdy widziała uśmiechy, wywoływane przez sposób, w jaki wymawiała słowa łacińskie lub greckie. Obu bowiem językami temi zagadywano do niéj i obu umiała ona odpowiadać, lecz mieszała się i długie powieki swe na czarne źrenice opuszczała, ilekroć wzrok jéj napotkał uśmiech wzgardliwy, albo szyderskie, niechętne spojrzenie. Najwzgardliwszą i najsroższą wydawała się jéj twarz haftarza pewnego, którego tu widywała często. Z dosłyszanéj rozmowy jakiéjś dowiedziała się o tém, że był on, tak jak Sara, właścicielem haftami, ale nie na Transtiberim, tylko na Awentynie istniejącéj, i że imię jego było Sylwiusz. Był to człowiek lat średnich, dostatnio w kraciastą tunikę, albo fałdzistą togę ubrany, z długim, orlim nosem, nadającym twarzy jego dziobaty pozór ptasi, z białą, wypieszczoną i kosztownym pierścieniem błyszczącą ręką. Zbliżył się raz do niéj i, hafty jéj przerzucając, ostrym głosem zapytał:
— Z za Tybru?
— Tak, panie.
— Z fabryki Sary?
— Tak, panie.
— A tyż kim jesteś?
— Robotnicą Sary... improwizatorką...
Mniemała, że wymienienie tytułu, którym była dumną, złagodzi srogiego fabrykanta rzymskiego. Lecz on, w twarz jéj zlęknioną i zasmuconą cisnął piorunujące spojrzenie i przez zacięte zęby wymówił:
— Bodaj was wszystkich wzięły na swoich nadwornych haftarzy bóztwa piekielne!
Odszedł, lecz potém często przechodził tamtędy i na dziewczynę, obwieszoną wschodniemi haftami, rzucał spojrzenia, pełne niechęci i wzgardy. Raz szedł w towarzystwie innego człowieka, który, nizki i pulchny, z utrefionemi kunsztownie włosami i togą w zalotne fałdy ułożoną, zionął mocnym i daleko rozchodzącym się zapachem perfum. Był to perfumiarz, imieniem Wentury. Obaj rozmawiali z sobą z ożywieniem wielkiém i z niezadowolonemi minami. Sylwiusz palcem wskazywał na żydowską haftarkę; Wentury, ruchem sklepowego eleganta, odwrócił się w stronę przeciwną i takim samym gniewnym i pogardliwym gestem ukazał starego, zgarbionego, łachmanami prawie okrytego żyda, który, na drugim końcu portyku u stóp kolumny przysiadłszy, wystawiał na widok publiczny flakony i pudełka z wonnemi płynami i maściami. Obaj ludzie, haftarz i perfumiarz, zmarszczyli nizkie czoła.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/27
Ta strona została skorygowana.