— Wkrótce — zawołał jeden z nich — uczciwi Rzymianie obsiądą most żebraków, a cudzoziemcy rozpierać się będą w grodzie Romulusa. Rzecz to doprawdy dziwna, że Cezar — niech długie będzie życie jego! — nie wzbroni tym psom azyatyckim wstępu do głównych przynajmniéj ulic miasta.
— Nie teraz przynajmniéj, nie teraz nastąpić to może — wpół z tajemniczą, wpół z gorzką miną odparł Wentury — kiedy Tytus, (oby na półbożka tego wiecznie łaskawymi byli bogowie!) duszę swą utopił w pięknych oczach żydówki Bereniki...
— Chciałbym, aby wspaniała Berenika i królewski brat jéj, Agryppa, posiedli wieczną miłość bogów! Żydami są także, to prawda, ale cóż to szkodzi, skoro niedawno, gdy zapotrzebowali do pałacu swego stu haftowanych okryć na łoża i sofy, u mnie je zamówili. Wprawdzie głusi tylko i ślepi nie wiedziéć mogą o Sylwiuszu, najdoskonalszym w Rzymie haftarzu, albo nad jego wyroby przekładać łachmany tych azyatyckich barbarzyńców!
Oddalili się. Żydowska dziewczyna rozmowę ich słyszała, i długo potém dumała nad czémś głęboko. Myślała o tém, czy być mogło, aby tak wielka sprzeczność zachodziła pomiędzy ludźmi samymi a ich dziełami? Tyle piękności stworzyć, a miéć serca twarde, chciwe, okrutne... jak to być mogło? Więc Rzymianie ci, którzy w jéj wyobraźni przybierali niezrównaną piękność i potęgę, byli może istotnie takimi, za jakich miano ich na Transtiberim? Tam nazywali się oni okrutnikami, ciemiężcami, bluźniercami Boga i wrogami cnoty, tam złorzeczono im o każdéj niemal minucie dnia i płakano na nich głośno, z jękami, w świątyni i ścianach domowych. A jednak, nie! Sylwiusz i Wentury oddalili się, i oddaliły się strojne panie, które, z chciwością rozpatrując i kupując towar jéj, na nią patrzały dumnie i szydersko; natomiast zaś, jakże szanownym i dobrym wydawał się podeszły mąż ten, co się często przechadzał pod cieniem portyku, otoczony gronem młodzieńców, do których przemawiał z powagą i dobrocią, a którzy słuchali go ciekawie i z uwielbieniem! Siwiejąca, długa broda spływała mu na ciemną, malowniczo fałdującą się, togę; wpół łyse otwarte czoło przerzynały zmarszczki przebytych trudów; w ognistych oczach płonął zapał niemal młodzieńczy, a na ustach znać było słodycz serca, które kochać umié. Towarzyszący mu młodzieńcy zgrabni byli i strojni, a jednak poważni i skromni; podeszły mąż przypominał jéj dziwnie Menochima. Inne były ruchy i rysy, inne téż postawa i ubiór, a jednak było pomiędzy nimi coś wspólnego. Może zapał, może cierpienie... Od rodaka, sprzedającego perfumy, dowiedziała się, że mąż ów był tém, co u Rzymian nosi nazwę filozofa, że nazywano go téż Stoikiem, że imię jego było Muzoniusz Rufus, a towarzyszący mu młodzieńcy byli jego uczniami. Nie wiedziała wcale, co znaczyły nazwy: Filozof i Stoik, ani czego-by właściwie nauczać mógł Muzoniusz; ale zrodziła się w niéj paląca ciekawość usłyszenia mowy jego, zdobycia nauki téj, któréj on młodym rodakom swym udzielał. Pilnie chwytała dźwięki zalatującéj ją rozmowy i parę
Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/30
Ta strona została skorygowana.