Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/31

Ta strona została skorygowana.

razy dosłyszała wymawiane przez Muzoniusza wyrazy: sprawiedliwość, cnota, czystość serca, litość, wierność. Co to znaczy? Tam, na Transtiberim, często wyrazy te wymawiano, i doprawdy, w ustach Rzymianina tego miały one toż samo brzmienie, z jakiém wymawiał je Menochim. Czy i tego także, wraz z całym ludem jego, ogarniają przekleństwa, na Transtiberim brzmiące? A ona dziwny jakiś pociąg czuła ku grupie téj, zwolna przechadzającéj się po portyku, z któréj, gdy spojrzenie jednego z młodzieńców, trafem na nią upadłszy, dłuższą chwilę zatrzymało się na włosach jéj i twarzy, czuła mącącą się w głowie myśl, i w zamęcie tym wołający wciąż jeden okrzyk: „jakże oni są piękni”.
Jeden z nich, mijając ją z blizka, rzucił jéj dnia pewnego kilka wyrazów:
— Śliczniuchną jesteś, mała Judejko! i gdybym był malarzem, zaraz-bym głowę twoję na ścianie triclinium mego wymalował!
— Proś o to Artemidora! — zawołał inny i oddalili się.
W godzinę potém, młodą haftarkę mijała rodaczka jéj, znana jéj trochę mieszkanka Zatybrza, roznosząca po mieście wyroby ze stali. Dziewczyna poprosiła ją o stalowe lusterko i, przyglądając się niby misternéj ramie jego, patrzała na odbicie własnéj swéj twarzy. Była potém weselszą jeszcze, niż zwykle, i głośno, dziecinnie śmiała się, patrząc na zabawę małych chłopców, którzy w portyku giętkiemi laskami popychali obręcze, zaopatrzone w dzwonki i brzękawki. Obręcze toczyły się i dzwoniły, chłopcy w krótkich tunikach, ze złotemi łańcuszkami, u których wisiały złote kule na szyjach, gonili je, śmiejąc się i w elastycznych poskokach. Młodziutka haftarka śmiała się także, całą siłą swych wielkich, rozradowanych oczu przyjmując udział w zabawie. O! jakże-by chciała poskoczyć, pochwycić jednę z lasek i wraz z dziećmi temi biegać w cienistym portyku, w pogoni za błyszczącą, dzwoniącą obręczą... Ale nie dla niéj były gry wesołe, tak jak i mądre nauki. Uczuwała nagle, że nogi bolały ją od całodziennego stania i, osunąwszy się na marmurową posadzkę, siadała u podnóża kolumny; a im więcéj dzień zbliżał się ku końcowi, im większa cisza zapanowywała w portyku i na krzyżujących się dokoła niego ulicach, tém cichszą stawała się ona i smutniejszą. Drobna jéj postać malała jakby, kurczyła się, przybierając pozór pokory i zgnębienia. W cieniach, zaczynających napełniać portyk, gasły do szczętu iskry te, któremi poranne słońce osypywało ją, gdy tu przybywała. Znikały téż jéj wesołe i zachwycone uśmiechy, martwiały żywe ruchy. Skurczona, z głową opartą o twarde podnóże kolumny, pokorna i smutna, była już tylko dzieckiem ubogiém, mizerném, niewiedziéć jak spadłem w ten świat blasku i wielkości, dzieckiem ludu, miejscom tym obcego, nieznaném tu przez nikogo, niezwiązaném tu żadną nicią sympatyi, ani wspólności z nikim i z niczém. Wstawała i, powoli, wcale inaczéj niż z rana, stąpając, a wciąż oglądając się po-za siebie, opuszczała Awentyńską dzielnicę, przebywała most, pod którym głucho szumiały wody rzeki, i za rzeką znikała w grubéj téj, du-