ją nieco, zlecenie rozprzedawania towaru. Przychodziła więc i patrzała. On ani jéj spostrzegał. Rankiem przybywał tu, wesoły, raźny, w orszaku uczni swych i wielbicieli, szybko wbiegał ku szczytowi rusztowania i tam godzinami zostawał, zatopiony w swéj pięknéj pracy, czasem tylko śmiejąc się dźwięcznie z zachwytów lub uwag swych wielbicieli, albo ponsowe usta odświeżając podawanym sobie przez nich soczystym owocem. Haftarka z za sukni swéj wyjmowała w południe kęs chleba i sera i, zjadłszy szybko, oddawała się znowu swéj, przez nikogo niedostrzeganéj, kontemplacyi. Raz przecież, tuż prawie obok niéj zabrzmiał donośny głos, wołający:
— Artemidorze! Artemidorze!
W sposób ten wołał na malarza jeden z uczni jego, szczupły, zgrabny chłopak, który zbiegł był z rusztowania aż na dół portyku i teraz, z wyciągniętą ku górze ręką, wskazywał mistrzowi jednę z lilii czy róż girlandy, która ztąd wydawać się mogła zbyt małą i nikłą. Artemidor odwrócił głowę i, wdzięcznie na wysokiém siedzeniu swém przegięty, spojrzał w dół na czyniącego mu uwagę młodego ucznia. Spojrzenie jego upadło zarazem na dziewczynę w spłowiałéj sukni, okrytéj szlakami pysznych haftów, z głową nastrzepioną mnóztwem ognistych kędziorów, ze splecionemi, jak do modlitwy, rękoma, z wlepionym w niego wzrokiem czarnych oczu. Nieme to, pokorne uwielbienie zwróciło snadź na siebie przyjazną uwagę mistrza. Łagodnie, wesoło przez chwilę popatrzył na nią, lecz wnet odwrócił głowę i znowu pogrążył się w pracy. Nie dziw. Pomiędzy żydowską dziewczyną tą, nędzarką prawie, a świetnym i przez Rzym cały uwielbianym malarzem Artemidorem, istniéć nie mogła wspólność żadna. Jednak nazajutrz, gdy pęzel swój oderwał od wykończonego już małego Fauna, spojrzał znowu w dół i przez chwilę zatrzymał wzrok na wzniesionéj ku niemu twarzy dziewczęcia. Ona przed wzrokiem tym nie spuściła oczu. Uśmiechnęli się do siebie. Wkrótce potém Artemidor przyszedł do portyku w towarzystwie jednego tylko ucznia. Długo malował, aż, zawieszając pęzel w powietrzu i niedbałym ruchem głowę w dół pochylając, zapytał:
— Kim jesteś, dziewczę?
Stłumionym głosem odpowiedziała:
— Żydówką jestem.
Artemidor zaśmiał się głośno.
— Gdybyś mi była odpowiedziała inaczéj, powiedział-bym ci, że kłamiesz. Słońce Azyi rozpaliło włosy twe i oczy.
— Słońce Azyi nie rozpaliło mi włosów, ani oczu. Urodziłam się w Rzymie.
— Doprawdy? I, na Jowisza! Rzymowi wstydu nie przynosisz. Zabawnie trochę latyńska mowa w ustach twych wygląda, ale czyni cię to tém osobliwszą, a osobliwości wszelkie są teraz namiętnością Rzymian. Jak ci na imię?
Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/35
Ta strona została skorygowana.