— Mirtala.
— I imię to osobliwém jest także. Gdzie mieszkasz?
— Na Transtiberim.
— Lituję się nad tobą. Stopa moja nie postała tam nigdy...
Chwilę jeszcze popatrzył na nią i do pracy swojéj powrócił. W czas jakiś potém, znowu w dół spojrzał, jakby chciał przekonać się, że nie odeszła. Stała wciąż na tém samém miejscu, kędyś daleko rozmarzonemi oczyma patrząca, ze skrzyżowanemi u piersi ramiony. Smuga słonecznych promieni, zakradłszy się pod gzémsy portyku, we włosach jéj i spływających z ramion haftach rozżarzała tysiące iskier. W oczach malarza ukazało się coś nakształt zachwytu.
— Czy to są twoje roboty? — zapytał.
— Moje, — odpowiedziała, i z pewną dumą rozwinęła szeroko jeden ze szlaków.
— Śliczne wzory! — zawołał malarz, całą postacią już w dół przegięty. — Zkąd je bierzesz?
— Oddawna już układam je sama. Improwizatorką jestem...
— Arachne! muszę przyjrzéć się z blizka tobie i robotom twoim!
Wydawszy okrzyk ten, zerwał się z miejsca i, z żywemi, giętkiemi ruchy, z pęzlem w ręku, zstępować począł z rusztowania. W téj saméj chwili w portyku ukazała się kobieta, wyniosłéj postawy i w bogatym stroju, prowadząca za rękę dziesięcioletnie dziecię, chłopczyka, w szkarłatnéj, krótkiéj tunice, ponsowych sandałach i łańcuszku ze złotą kulą na szyi. Z kruczych warkoczy kobiety téj gazowa zasłona, jak lekki srebrzysty obłok, spływała na suknią jéj białą, bogato srebrem haftowaną i na ramionach spiętą spinkami z rubinów. Za nią, w oddaleniu pewném, postępował sługa, niosący różne przedmioty szkolne, jako to: podługowaty futerał, chroniący pergaminowe zwoje, tabliczki, style, gąbkę i kałamarz. Spostrzegłszy nadchodzącą, Artemidor pochylił głowę ukłonem, uszanowania pełnym. Ona powitała go z dala już przyjaznym uśmiechem, a dziecię, rękę swą z dłoni matki wysunąwszy, z krzykiem radości pobiegło na przód i, swawolnie obejmując artystę drobnemi ramiony, poufale do niego szczebiotać zaczęło. Chłopak to był żywy, hoży, z elastycznemi ruchy i oczyma iskrzącemi się życiem i pojętnością. Szczebiotał, że wraca ze szkoły, do któréj matka jego przybyła sama, aby odprowadzić go do domu, a w któréj dziś właśnie mistrz Kwintylian opowiadał śliczną historyą o Manliuszu, co to wspomagał biednych, bronił uciśnionych i zginął taką straszną, okropną śmiercią...
— Cicho bądź, Helwidyuszu! Szczebiot twój nie dozwala mi powitać przyjaciela naszego, Artemidora!
Wyniosła i strojna kobieta wymówiła słowa te z pieszczotliwém, ku dziecku zwróconém, spojrzeniem, które surowe nieco jéj rysy rozjaśniło wyrazem dobroci i spokojnéj wesołości.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/36
Ta strona została skorygowana.