Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/56

Ta strona została skorygowana.

— Nie drap jéj, Chromio — wołał Babas — zanim przyjrzymy się jéj przy świetle, palącém się w oberży!...
— Przeciwnie! na wszystkich bogów twoich i moich! pociągnij po twarzy jéj pazurami swemi tyle razy, ile asów zarobku odbiera mi codziennie ojciec jéj, Menochim!...
W téj chwili, nad trojgiem ludzi, porywających już swą ofiarę, zabrzmiał donośny i dźwięczny głos męzki:
— Na Persefonę! Cóż to za napaść na niewinne i bezbronne dziewczę? Czy na przedmieściu tém poślepli edylowie? czy nigdy nie przechodzi tędy straż nocna? Precz ztąd! łajdacy! opilcy bezwstydni! zakało Rzymu! Pierzchajcie, bo straży zawołam! lecz wprzódy z ręki mojéj przyjmcie te podarki, które się wam należą...
Mówiąc to, pchnął w plecy Silasa z taką siłą, że zatoczył się on na pół-pijanych nogach i twarzą ku ziemi upadł; poczém zamierzył się na wysokiego, silnego Babasa, ale ten, zaledwie na niespodziewanego przybysza spójrzenie rzucił, wnet odskoczył i, w szalonych podskokach długich i silnych nóg swych, ku oberży uciekać począł. Po długim, fałdzistym płaszczu, osłaniającym wysmukłą postać, i po rysach twarzy rozgniewanéj i dumnéj, Babas w przybyszu poznał niewidywane tu nigdy zjawisko: Rzymianina z tamtéj strony Tybru. Był to więc może urzędnik dostojny, albo pan bogaty, z którym kłótnia niebezpieczną była dla jego tchórzowstwa i niepodobną dla służalczéj jego względem dostojeństw i bogactw pokory. Poznała téż w nim Rzymianina z tamtéj strony Tybry Chromia, i z głośnym krzykiem zdumienia i przestrachu do stóp mu upadła.
— Artemidorze! nie gub mię nieszczęsnéj! Dostojny! zlituj się! Tajemnie wymknęłam się z domu pani mojéj, Fanii, aby z przyjaciółmi mymi, Silasem i Babasem, wesołą przepędzić godzinę! Przeklęta dziewka ta usiłuje miejsce moje zająć... podziemne duchy natchnęły mnie zemstą... Najdostojniejszy! nie gub mię!...
Ze wstrętem, od stopy swéj, do któréj przywiązała się ramionami, odepchnął Egipcyankę, któréj gibkie, pół-nagie ciało, do wijącego się węża w chwili téj było podobném, i łagodnie ująwszy rękę Mirtali, pociągnął raczéj, niż powiódł ją daléj, w chaotyczne i mroczne uliczki przedmieścia.
— Wskazuj mi drogę do domu ojca twego! Bogowie! jakież ponure miejsce! Niech umrę, jeśli odgadnę, jakim sposobem ludzie mieszkać mogą w takich drewnianych budach! A toż co znowu? kupa śmiecia, podobno kałuża pośrodku ulicy! Czy doprawdy znajduję się w Rzymie?
— Jakim sposobem znalazłeś się tu, panie?
— Gdyś wyszła z domu Fanii, poszedłem za tobą.
— Za mną?
Ciche pytanie to podobném było do łkania. On przeciwnie, wesołym był,