jak zawsze. Bawiła go snadź niezwykła przygoda, wesoło zadziwiała własna w tém miejscu obecność.
— Odkąd wszedłem na to przedmieście, wiem już dobrze, dlaczego bywasz smutną. Żałuję cię. Uczyń wedle domniemania przebrzydłéj Chromii. Pozostań przy Fanii, która chętnie w domu swym miejsca ci udzieli. Piękność i wesołość wezmą cię tam w twórcze swe ramiona, a ja przychodzić tam i uczyć cię będę sztuki malarskiéj. Uczynię z ciebie drugą Jaję z Kryzykosu...
Mirtala wysunęła rękę z jego dłoni i stanęła, jak wryta. W cieniu widać było, jak dłonie jéj błagalnie splotły się u piersi.
— Odejdź ztąd, panie! — szepnęła.
Artemidor obejrzał się.
— Czy dlatego odejść mam i samę jednę popozostawić cię w téj ponuréj dziurze, że znowu słyszę goniące cię kroki czyjeś? — żartobliwym tonem zapytał.
Istotnie, od kilku minut ktoś szedł za nimi. Był to mężczyzna wysoki i szczupły, którego twarz niewidzialną była w zmroku i w cieniu szerokich brzegów kapelusza. Nie ścigał ich, lecz równym, chociaż znużonym krokiem, w pewném oddaleniu wciąż postępował.
— Jeżeli nie mylę się — rzekł Artemidor — jest to rzezimieszek, z którym, wracając, spotkać mi się przyjdzie. Pomimo ciemności, widzę, że oberwańcem jest i że cieszy się ze spotkania niezwykłego tu łupu. Mniejsza o to! spotka pięść moję, a jeśli to nie wystarczy, ostrze mego sztyletu....
Krótki, ostry sztylecik, z bogatą rękojeścią, błysnął mu w dłoni. Zaśmiał się.
— Ile razy wychodzę sam, albo w towarzystwie jednego tylko Heliasa mego, biorę to z sobą, aby módz, w razie niemiłego spotkania, własną ręką dopomódz do opiekowania się mną przyjaznéj mi dotąd Fortunie. Dziś, nietylko przyjaciół swoich, ale i mego miłego Heliasa odprawiłem. Chciałem pomówić z tobą sam-na-sam. Dlatego za tobą szedłem.
Po chwili znowu mówić zaczął:
— Cóż, Mirtalo? Uczynisz, jak ci doradzam? Pozostaniesz w domu Fanii? Pomyśl. Sztuka jest państwem czarowném, rozległém, pełném rozkoszy, których bogowie sami wybrańcowi jéj zazdrościć mogą. Królową w państwie tém być możesz. Wolną być możesz od trapiących naród twój zabobonów bezmyślnych, od ponurych i nędznych widoków Transtiberim, od prześladowań Silasa i jemu podobnych... Kto inny powiedział-by ci, że uczyni cię swą kochanką. Ja nie. Uwodzenie niewinności nie jest rzemiosłem mojém. Nie jestem ja skromnisiem, ale małoż jest w Rzymie bezwstydnic, które mi już zbrzydły? Kiedy na ciebie patrzę, lepiéj, niż dawniéj, rozumiem słowa mistrza mego, Muzoniusza: „Uczciwością męża jest nie dotykać zepsuciem nikogo i nie obrażać skromności niczyjéj.“ Zajmujesz mię więcéj, niżem z razu mógł mniemać, ty, cudzoziemska Arachne... Oczy masz piękne i wymowne,
Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/57
Ta strona została skorygowana.