Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/6

Ta strona została uwierzytelniona.

żywym obrazem znękania ciała i wiecznéj, na dni piersi wrzącéj, burzy ducha. Był to żyd.
Jakim sposobem cudzoziemiec ten stał się tu poborcą świętego podatku? Wszyscy współcześni z łatwością odpowiedziéć-by na to mogli. Rzym roił się cudzoziemcami, a pośród nich znajdowała się ilość znaczna tak bogatych i pilnym przemysłem bogactwa swe zwiększających ludzi, jakim był Monobaz, żyd także, w którego banku, otwierającym się na Marsowe pole, świetna młodzież rzymska znaczne zaciągała pożyczki; w którego dłonie piękne ręce niejednéj patrycyuszki składały, w zamian za garść sestercyi, drogocenne zastawy; który niemiłosierną lichwą gniótł pnący się ku świetnościom patrycyatu stan średni; któremu nakoniec panujący obecnie Cezar oddał w dzierżawę niejednę gałęź państwowych dochodów. Panującym obecnie Cezarem był Wespazyan, chciwie zgromadzający i skrzętnie szczędzący grosz publiczny, zbrodniczo i marnie przez lat tyle trwoniony w szalonych orgiach Nerona i strasznych burzach wojen domowych. Stary żołdak, w mowie i obyczaju gruby, z sercem o dobro publiczne dbałém, nie wahał się podnosić pieniądz z najbrudniejszych źródeł, ani brać go z rąk najwątpliwszych. Nie czyniły mu téż wstrętu pieniądze, brane z lichwiarskich rąk Monobaza, które zresztą były białemi i w drogocenne pierścienie przybranemi rękoma. Białe te i drogocennie przystrojone ręce nie mogły same otrzymywać z rąk pielgrzymów podatku, należnego gajowi Egeryi. Zastępowały je w czynności téj, wychudłe, drżące, zczerniałe, palce Menochima. Dlaczego Menochim oddawał się czynności téj, przynoszącéj mu w korzyści suchy chleb nędzarza, a nawet pilnie, w imię plemiennéj wspólności, starał się o nią u Monobaza? Kto wié? Być może, iż w sposób inny na byt powszedni zarabiać nie dozwalały mu te przepaściste zadumy, które odbijały się w jego oczach, na ustach i w nawskróś zoranéj twarzy? Być może, iż nieustannym medytacyom jego dobrze było w tém miejscu bezludném i cichém? Być może, iż zieleń gaju nieco spokoju wlewała mu w płonące źrenice, a świergot ptactwa i srebrne dzwonienie strumienia ponure pieśni jego duszy przerywały niekiedy słodką nutą pociechy, nadziei.
Na złoconéj balustradzie, zgarbiony, stopami ziemi nie dotykając, siedział on przez długie godziny i patrzał na miasto olbrzymie, kąpiące w słonecznym blasku niepokalaną białość swych marmurów, złote kopuły świątyń, wdzięczne łuki bram tryumfalnych, strzeliste szczyty pałaców swych i grobowców; patrzał i zdawało się, że widokowi temu nigdy napatrzyć się dosyć nie mógł. Nie uwielbienie przecież bogactw i piękności tylu malowało się w oczach i uśmiechach jego. Malowało się w nich często osłupiałe jakby zdziwienie. Zaczynał z kimś bardzo cicho rozmawiać. Zapytywał: — Odsłoń powieki moje i okaż mi, dlaczego wiecznie cieszą się tryumfują nieprawi, lecz silni? Otwórz rozum mój i naucz mię, jakiemi są drogi Twoje, bo ich zrozumiéć nie mogę. Czy sprawiedliwy żyje poto, aby cierpiał? czy sprawie-