ty przeciw samemu Bogu, mistyczne rojenia o rajskiéj przyszłości, straszne pocieszania się złorzeczeniami, miotanemi na wrogów, fantastyczne sny i widziadła, przedstawiające wrogów tych w postaci orłów wielogłowych, skrzydlatych rumaków, roznoszących klęski, mórz, wylewających na świat czarne i cuchnące wody, wszystko to składało się na ten ponury, konwulsyjny poemat, będący niczém inném, jak jednym z utworów tych, które, nosząc nazwę Apokalipsy, rojami w porze owéj rozchodziły się po świecie.
Menochim był poetą, ale takim, jakiego wydać może tylko lud, mocujący się wszystkiemi siłami z przedwczesną śmiercią, zgorączkowany od ran mu zadanych, szalejący w ucisku przemocy, i w szale swym śniący o rajach, potworach, cudach wybawienia i piekłach zemsty, od udręczeń swych uciekający w pijane konwulsye przekleństw, albo w mistyczną krainę extazy.
Był on poetą. Ale zarazem był on człowiekiem chudym, bosym, w łachmany niemal ubranym, z ochrypłym i piskliwym głosem w wązkiéj, słabéj piersi. Teraz, kiedy zdjął turban swój i gruby pas rozwiązał, zmniejszył się i zeszczuplał jeszcze. Ani powagi i wyniosłości wieszcza, ani piorunujących dźwięków proroka w postaci i głosie jego nie było. Kiedy w uniesieniu czytał, a raczéj z pamięci wygłaszał najpotężniejszą strofę poematu swego, bose jego stopy, niesięgające ziemi, kołysały się i trzepotały w powietrzu, a chude ramiona dokonywały giestów, na których widok uśmiechnął-by się wzgardliwie najpośledniejszy mówca z tamtéj strony Tybru. Wydawał się wtedy biednym, chudym ptakiem, konwulsyjnie bijącym w odarte z piór skrzydła. Kiedy zaś strofa żałosną była, błagalną, pokorną, ochrypły głos jego rozkwilał się i cieniał, chude ciało kołysało się w strony obie, drżące dłonie bezwładnie dotykały czoła, oczu, policzków, piersi. Podobnym wtedy stawał się do rozkwilonego, skarżącego się, ku piersi matczynéj niedołężne ramiona wyciągającego, dziecka. I tylko, czy miotał się, czy kwilił, czy konwulsyjnie trzepotał w powietrzu bosemi stopy, czy wargom z łagodnym zarysem śmiesznie nadawał wyraz nienawiści lub grozy; na wzniesioném czole jego tysiączne zmarszczki wypisywały mnóztwo przesnutych marzeń, w źrenicach płonął ogień niewysłowionéj tkliwości, a po sfałdowanych, żółtych, drgających policzkach, od czasu do czasu spływała powoli wielka, pod mdłém światłem lampki świecąca, łza.
Najpośledniejszy mówca z tamtéj strony Tybru, patrząc na poetę tego i słuchając go, uśmiechnął-by się wzgardliwie. Ale pierś Jonatana dyszała głośno i śpiesznie, dłonie jego zczerniałe, czerwonemi bliznami poznaczone, często szukały kolan ojcowskich, na które opadało, wzruszeniem spłonione, czoło.
Mirtala wysunęła się także pod światło lampy, i nie u krosien już swych, ale u ściany, w pobliżu rozmawiających usiadła. Wysilenie myśli, głęboko coś rozważającéj, malowało się w oczach jéj wilgotnych, błyszczących i w Menochima, jak w tęczę, utkwionych.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/83
Ta strona została skorygowana.