Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

ale długato robota, ciężka, krwawa, a mnie trzeba iść prędko, prędko... aby w pełni siły i młodości jeszcze stanąć przed tą kobietą, i módz jej powiedzieć: patrz dokąd zaszedłem! omyliłaś się nie oddając mi swojej ufności! jam nie na to stworzony aby być nędzarzem!
Stanął, i zaśmiał się przykrym śmiechem.
— Wszak ja myślę jeszcze o niej! — zawołał.
Upadł w ubraniu na zasłane łóżko, i ramionami otoczywszy głowę, leżał nieruchomy, jakby skamieniały w boleści lub rozmyślaniach. Oczy jego szeroko rozwarte i w sufit wlepione oznajmiały, że nie spał. Niestety! z wyrazu ich i tych błyskawic które je przeszywały, poznać można było, że nie patrzyły one w żadne słoneczne oblicze idei, ani tonęły w tych wodach łagodnych, na których dnie spoczywają perły przebaczenia i djamenty bezwzględnej, wspaniałomyślnej miłości! W nim burza wrzała ciągle, a z odmętów jej, z jej bólów i walk, coraz liczniejsze wyłaniały się mary: zwątpienia, pychy, ambicji, samolubstwa, i niby zaklętem kołem coraz ściślej obejmowały tego człowieka, którego przed kilkoma godzinami zbawić mogło jedno słowo kobiety, jeśliby ta kobieta była — kobietą.
Nazajutrz o południu zaledwie dzwonek rozlegający się w hotelowym korytarzu, przywołał do apartamentu Anatola Dembielińskiego oczekującego na to hasło kamerdynera.