Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

że nic, ale które posiadało snać własność drażnienia ich ciekawości; powracali, przyglądali się, dumali i odchodzili znowu, aby znowu powrócić. Po drugiej stronie ponurej tej, opustoszałej budowy, nie było ani dziedzińca, ani ogrodzenia; musiały one tam znajdywać się kiedyś, ale z upływem czasu, ostatnie upadło, pierwsze zrównało się z resztą gruntu. Żadna równoległa ulica nie przechodziła już tamtędy; miasto kończyło się, a po za niem leżał kawał nieuprawnego pola, na którem latem pasło się kilka chudych krówek, a za którem bielał wysoki mur, otaczający obszerny miejski cmentarz. Na mur ten i na wybiegające z za niego szczyty krzyżów i grobowców, nieśmiało, jakby drżąco patrzyły dwa okienka głęboko w grubym murze osadzone, parę łokci nad ziemię wyniesione, a zaopatrzone w mniej więcej całe, ale bardzo już stare szyby, i jakby zabłąkane pomiędzy sporą liczbą innych okien, całkiem szyb nieposiadających. W okienkach tych pojawiały się wieczorem słabe światełka, widocznie od małych, wielce ubożuchnych świeczek pochodzące; a czasem widniał za niemi szczupły, ale czerwonego koloru ogień, zwiastujący, że w posępnem mieszkaniu tem był piec, w którym ludzie sporządzali sobie mizerne zapewne pożywienie. Nie wiele osób na Błotnistej ulicy mieszkających wiedziało o tem, że za temi biednemi okienkami, smutnie spoglądającemi na