Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

one prosto przed siebie z taką obojętnością, jakby nic na świecie nie posiadało już mocy wykrzesania z nich najmniejszej choćby iskierki zapału, gniewu, żalu lub wesołości. Jakiekolwiek jednak były cechy tej twarzy zwiędłej, jakby spłowiałej, chudej i obojętnej, — wszystkie one znikały w obec uśmiechu w jaki zarysowywały się cienkie, rozumne, lecz zmięte i głębokiemi zmarszczkami w dół opadające wargi. Znaczenia uśmiechu tego niepodobnaby odrazu określić dokładnie; odbijał on dziwnie przy zwiędłem czole, zgasłych źrenicach i wszystkich rysach twarzy, nie mającej w sobie nic a nic wesołego — zdawał się być przyrośniętym do ust, tak się ich trzymał ciągle. A jednak odskakiwał od barwy ich pobladłej i zmarszczek, które je otaczały, jak coś siłą przyklejonego, jak coś, co nie pochodzi z wewnątrz, nie na właściwym sobie wyrasta gruncie. W uśmiechu tym był cały człowiek; co więcej, było tam całe życie przeszłe człowieka, i cały obecny stan jego duszy. Potoki łez lub śmiertelne zblednięcie, nie mogłoby na twarz tę rzucić tak głębokiej ponurości, jaką okrywał ją ten uśmiech. Aby jednak odgadnąć całą jego posępność, trzeba było umieć w nim czytać. Tysiąc osób mogło patrzeć na tego uśmiechniętego człowieka, i poczytywać go za pospolitego pustaka, a co najwyżej, lekkomyślnego starego szydercę; ale ktoś komu linie twarzy ludzkiej służą za