— Dawno nie miałem zaszczytu... — zaczął; ale spojrzawszy na twarz Dembielińskiego, który końcami palców dotykał się jego dłoni, zawołał: — Co widzę! pan jesteś chory?
— Mylisz się pan, — zimno odpowiedział Anatol, — nie jestem wcale chorym. I ukazał gościowi jeden z umieszczonych przy stole fotelów.
— A więc przepraszam za nieuważny wykrzyknik, — rzekł Suszyc zabierając wskazane mu miejsce; — ale na widok zmiany zaszłej w twarzy pana, zapomniałem na chwilę o zasadzie zdobytej długiem doświadczeniem: że wszelkie wykrzykniki powinny być raz na zawsze wyrzucone z mowy porządnego człowieka, jako rzecz całkiem niepożyteczna.
— Szczególniej, — zimno wymówił Dembieliński, — skoro wykrzykniki te odnoszą się do kogoś, kogo się nie widziało przez długie dwa lata.
— Prawda! prawda! — potwierdził gość; — dwa lata to kawał czasu, który sprowadzić może zmianę nietylko w twarzy człowieka, ale i...
— Ale i w losie jego, — przerwał młody mężczyzna. — Masz pan zupełną słuszność. Niewiem, jaką być może zmiana zaszła w twarzy mojej, która uderzyła uwagę pańską; ale wiem dobrze, że losy moje uległy wielkim zmianom, i o tychże właśnie zmianach mówić panu chciałem.
Suszyc skłonił się zwolna. — Widzisz pan we mnie, — rzekł, — człowieka gotowego zawsze do oddawania usług bliźnim swoim.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/191
Ta strona została uwierzytelniona.