rzałego, zwiędłego, zziębłego i pociemniałego człowieka, na widok tej młodości, tak gorąco i zuchwale rojącej o podbijaniu światów, chwały i potęgi. Krótko to jednak trwało; zaledwie bowiem Dembieliński przestał mówić, gość jego podniósł nań zimne swe oczy, i przyciszonym nieco głosem wyrzekł:
— O młodości! ty śnie złoty! śnie na kwiatach, śnie mój złoty, ideale wiary, cnoty...
Przerwał sobie nagle, i śmiejąc się niedbale dodał:
— Przepraszam, nie było tu mowy o wierze i cnocie. Ale nic to nie szkodzi; tem pewniejsze za to palmy i laury. Nie wiem nawet zkąd mi przyszło wypowiedzieć wiersz, który z dawnych czasów uwiązł w mej pamięci, a nawet nie jestem pewny czym dobrze go zapamiętał. Mniejsza o to! widzisz pan we mnie człowieka, który kiedyś, dawno, miewał także swoje rojenia i swoją ambicję. Nic więc dziwnego iż na widok pańskich rojeń i ambicji przypomniałem sobie, że rwałem się do życia jak lew a zginąłem jak mucha!
Mówiąc ostatnie wyrazy zaśmiał się prawie głośno, ale śmiech jego zadrżał mu w piersi głuchą gammą, i urwał się nagle nakształt struny która pękła. Pod wpływem słów i uśmiechu Suszyca, Dembieliński ochłonął nagle.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.