Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/230

Ta strona została uwierzytelniona.

ki. Musiała to być jedna z tych niewiast, które rozsiane po ziemi tak rzadko jak słońca po firmamencie, jaśnieją doskonałem światłem słonecznem, i zostawiają po sobie długi szlak błogosławieństw i wiernej pamięci tych, co je znali. Twarz niemłodej pani otoczona zupełnie białemi prawie włosami i szeroką koronką czepca, patrzyła z portretu ztym nieujętym wyrazem łagodnej energji i rozumnej prostoty, jaki niby łuna promienna a łagodna strzela z dusz o tyle czystych o ile wysokich. Na czole jej leżała mądrość, w koło ust owinęła się miłość spleciona z dobrocią; w wielkich błękitnych oczach nie pobladłych od lat i nie przygasłych, kryły się w oddali ślady przebytych cierpień, osłonione tą czystą pogodą ducha, która bywa tylko udziałem wybranych, umiejących z chaosu świata i dysharmonji życia wywikłać te struny i dźwięki, które w nich samych już uderzą przeciągłym jak wieczność, zgodnym jak prawda i piękno akordem. Czarna aksamitna szata z powabną prostotą opływała szlachetną tę postać; ręce jej splecione pod przezroczystą koronką mantyli miały tę liljową białość, jaką odznacza się ciało niewiasty wtedy, gdy przez chylącą się ku mogile zwierzchnią jej powłokę, przegląda powolny strumień w ciszy i pogodzie zachodzącego słońca. Portretu pani tej niktby wziąć nie mógł za obraz świętej, gdyż nie było w niej eterycznego rozpłynięcia się w zachwy-