dnym z tych ludzi, którzy gotowi są całych siebie złożyć na stole ofiarnym, za szczęście i cnotę swych współbliźnych. Oparł łokieć na poręczy fotelu, opuścił skroń na białą swą, chudą rękę, spojrzenie utkwił kędyś daleko, i po chwili znajdował się już na samem dnie jakichś głębokich podwodnych światów. Rycz baczny wzrok utkwił w twarzy hrabiego, a nie zmieniając ani na sekundę postawy swej i kierunku wejrzenia, cichym, ostrożnym ruchem, posunął rękę po krawędzi biura. Palce jego grube, lecz zwinne, bez najmniejszego szelestu pochwyciły z cygarnicy część zawierających się w niej cygar, i wraz ze swym łupem zatonęły na chwilę w szerokiej kieszeni surduta. Poczem obie ręce Rycza przylgnęły do bark i boków, a on chowając głowę pomiędzy ramiona, mniej szorstkim niż wprzódy ozwał się głosem:
— Panie hrabio! oczekuję na rozkazy pańskie.
Hrabia przeciągnął dłoń po czole i oczach, i po chwili wydobył się na powierzchnię głębokich nurtów.
— Przepraszam cię Rycz — rzekł z dobrotliwym uśmiechem, — mam zwyczaj zamyślania się.... zapomniałem, że żona twoja i dzieci czekają zapewne na ciebie....
— Chora żona i dzieci małe, biedne — dorzucił Rycz tonem, który zdradzał skargę raczej i gniew, niż smutek i miłość.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/255
Ta strona została uwierzytelniona.