i owdzie podnoszącym się nad czarnym szlakiem rozlewającego się pośrodku błota, to znowu znikającym bez śladu, i ustępującym przed grzązkiemi odnogami kałuż.
— Czekałeś na mnie — po chwili milczenia wymówił Rycz.
— Nie, spacerowałem sobie — odrzucił niedbale jego towarzysz.
— Bajdy! — zcicha zawołał pierwszy, — nikt nie spaceruje nigdy po tej ulicy. Widzę ze wszystkiego, że na mnie czekałeś. No, mówże....
— Mój drogi! — przerwał tamten, — chciej mi naprzód powiedzieć, odkąd to spoufaliłeś się tak ze swą szanowną ręką, że zacząłeś jej mówić: ty.... wiedz, że ta ręka pragnie być z tobą w przyjaźni, ale — z daleka.
Rycz zaśmiał się cicho, zjadliwie.
— O, najszanowniejszy panie! — zawołał, — staliśmy się zupełnie równymi sobie odkąd zaczęliśmy rozmawiać o pewnym interesie. Skończony pijak i karciarz, niczem prawie nie różni się od początkującego....
— Cicho! — zawołał towarzysz Rycza, chwytając go za ramię. Cicho! — powtórzył, — jeszcze przecie nic nie uczyniłem....
Głos jego trząsł się i rwał mu w piersi, nie pozostało w nim ani śladu poprzednich żartobliwych dźwięków.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/273
Ta strona została uwierzytelniona.